Dziękujemy w październiku nauczycielom, rozdając goździki i medaliki; podkreślamy ich ofiarność obiecując podwyżki, jak tylko w kasie znajdą się pieniądze. Ani dziękujący, ani protestujący, a tym bardziej nauczyciele, nie są zainteresowani zmianami, bo nie wierzą w ich sens. Przeżyliśmy kilka reform, po których wszystko zostało po staremu; a jak wiadomo, produkt, którego nie da się naprawić, widocznie nie jest popsuty.
„Ucz się, dziecko, ucz się, ucz...” - bo co, bo po co, bo niby jak... Co znaczy słowo „uczenie”? Jeśli kto nauczył się, czyli wbił w pamięć treść książki telefonicznej miasta Częstochowy z 1975 r., to znaczy, że stał się uczony, albo wyuczony... Nie mówcie, że to przykład skrajny; przecież wbicie w pamięć szeregu informacji z różnych dziedzin, wymaganych w ramach podstawy programowej, ma taką samą wartość jak przyswojenie treści nieaktualnej książki telefonicznej. Czy nasze dziecko będzie rzeczywiście mądrzejsze wiedząc, kiedy odbyła się bitwa pod Grunwaldem i jak rozmnaża się pantofelek?
Rządzi bat podwójnego przymusu. Edukacja publiczna nazywana jest bezpłatną, bo istnieje przymus płacenia za nią w postaci podatków. Istnieje też, dla dzieci od 6 do 18 lat, przymus uczenia się; co oznacza konieczność korzystania, bez wybrzydzania, z takiej usługi jaką daje państwowa biurokracja. Jeśli ktoś się buntuje i wybiera dla swego dziecka edukacje prywatną, niewiele zyskuje. Za usługę publiczną i tak musi płacić; a usługa prywatna musi swą jakość dostosować do publicznej, inaczej państwowy biurokrata nie uzna „papierka” świadczącego o „wykształceniu”.
Jest jak jest. Można się z tym pogodzić. Albo wyobrazić sobie coś niemożliwego: normalność.
Celem edukacji jest wyposażenie młodego człowieka w kompetencje przydatne w świecie współczesnym. Modnym i częstym jest podkreślanie znaczenia kompetencji określanych jako 4 K: kreatywność, kooperacyjność, komunikatywność i krytycyzm. Polska edukacja publiczna raczej oducza takowych kompetencji, co trudno przyjmować jako normalność. Wyobraźmy więc sobie, jaka powinna być normalna szkoła; nawet jeśli mamy świadomość, że budowanie nowego systemu to nie jedna „triumfalna” reforma, lecz dziesięć lat konsekwentnie wprowadzanych zmian.
Odchudzenie programowe
Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy edukacji „pamięciowej” zdają sobie sprawę, że nie jest możliwe wpojenie uczniom takiej masy informacji, jaką „zadekretowano” w podstawach programowych. Ambitny uczeń posługuje się metodą 3 Z (zakuj, zdaj, zapomnij), mniej ambitni „skrótowcami” i „ściągawkami”. Wiedząc o tym, większość specjalistów od edukacji, postuluje „odchudzenie” podstaw programowych; dostosowanie litrażu wlewanego do mózgów oleju do pojemności szarej masy. Większość zdaje sobie sprawę, że „pamięciówka” nie buduje inteligencji; potrzebne jest nie tyle posiadanie informacji, lecz umiejętności jej wyszukiwania i krytycznej oceny. Wyszukiwania dzieci uczą się same, pomimo szkoły; gorzej, że nie wpojono im umiejętności rozróżniania prawdy od kłamstwa i praktycznego zastosowania logiki w łączeniu poznanych faktów.
Większość praktyków i teoretyków może być za „odchudzaniem”, ale w edukacji obowiązuje „oświecony” autorytaryzm. Głos decydujący mają branżowi specjaliści; dla historyka herezją jest pomysł, by nie uczyć o Grunwaldzie; dla biologa oburzające, że dziecko nie odróżnia roślin nagozalążkowych od okrytozalążkowych; dla WF-sty, że nie zna wymiarów boiska do siatkówki. W dodatku mocne jest lobby „uzupełniaczy”. Trudno nie zgodzić się z argumentami, że jest potrzebny nowy, kolejny, przedmiot nauczania: religioznawstwo, biznes i zarządzanie, wychowanie seksualne, politologia... Pragnących uczyć tego specjalistów jest sporo, a dzieciom wiedza nie zaszkodzi. Kto, wobec takiego nacisku specjalistów, ma odwagę powiedzieć, że nie da się półlitra wlać do 50-gramowego kieliszka... Jeśli chcemy, by dziecko rzeczywiście przyswoiło jakieś informacje i umiejętności, to ich ilość powinna być dostosowana do czasu nauki, a nie może on przekraczać 60 proc. czasu spędzanego przez dziecko w szkole. Szkoła, by być dobrą, musi mieć możliwość zindywidualizowania się; w tym czas na wdrażanie własnych projektów edukacyjnych.
Kształcenie i rozwój zawodowy nauczycieli
Człowiek wyuczony metodą pamięciówki w szkole podstawowej i średniej idzie na studia, pogłębiające jego umiejętności zakuwania. Kończy historię, wbijając do głowy kilka tysięcy dat, nazwisk i nazw miejscowości, okazując swe umiejętności pisząc pracę o stosunkach własnościowych na Litwie w XVI . Zaliczył przy okazji obowiązkowe zajęcia z dydaktyki, psychologii i itp., co uzupełniło jego szare komórki o kilkaset zapamiętanych formułek. Staje się nauczycielem zdolnym do wbijania w głowy innym kilku tysięcy dat, nazwisk i nazw miejscowości. Ponieważ czasy są trudne, liczba godzin nauki historii ograniczona, kończy podyplomowe studia geograficzne, polonistyczne, plastyczne... Im więcej zdobędzie „papierków” tym większe szanse na uciułanie godzin pracy, przynoszących pensję umożliwiającą przeżycie. „Omnibus” jest mile widziany, pod warunkiem, że jest to model składany z wielu sektorowych specjalności.
A nam, rodzicom dzieci męczonych w szkołach, powinno zależeć, by nauczyciel wiedział przede wszystkim jak uczyć, a nie tylko, co uczyć. Nauczyciel nie musi być wybitnym specjalistą ze swej „przedmiotowej” specjalności, nie musi leczyć swoich kompleksów udowadnianiem, że jest mądrzejszy od dzieci. Wiedzę specjalistyczną, w stopniu wystarczającym by przekazać ją w szkołach podstawowych i średnich, człowiek inteligentny może opanować w ciągu jednego roku. Wysiłek badawczy włożony w przygotowanie pracy dyplomowej, jest w większości przypadków zbędnym trudem wobec praktyki szkolnej. Ważne są umiejętności dydaktyczne, ważna jest zdolność bycia wychowawcą, pilotem i przewodnikiem młodych, zdolność odkrywania i rozbudzania talentów, które drzemią w każdym dziecku. Jeśli chcemy by szkoła rozwijała kompetencje 4 K; to najpierw odbudować powinniśmy Akademie Pedagogiczne, wpajające kształconym studentom niezbędne cechy wychowawcze: kreatywność, komunikację, kooperację i krytycyzm. Dobrym nauczycielem nie będzie ten, kto słuchał wykładu, ale ten, kto nauczył się dyskutować z wykładowcą.
Szkoła musi się indywidualizować. Zerwać trzeba z kastowością i tradycją średniowiecznego cechu. Dajmy dyrektorom szkół podobne prawo w polityce kadrowej, jakie mają zarządzający przedsiębiorstwami komercyjnymi. Niech sam, na podstawie własnej oceny decyduje o zatrudnieniu i wysokości płac pracownika-nauczyciela; niech sam, wedle własnej oceny, a nie na podstawie długości stażu i „uzbieranych papierków”, decyduje o awansach i degradacjach, o podwyżkach i obniżkach płac. Organ założycielski ustala budżet szkoły, wskazuje cele jakie placówka powinna zrealizować. Ale wykonanie, w tym polityka personalna, powinno być w gestii dyrektora, by mógł być rzeczywiście odpowiedzialny za jakość pracy swojej szkoły.
Zakład edukacyjno-wychowawczy
Zgrzytając zębami rodzice dostosowują się do organizacji usług edukacyjnych. Skoro dają za darmo i pilnują przymusu kształcenia, to trzeba brać, co dają. Bez względu na ograniczenia powodowane pracą zawodową czy sytuacją rodziną; trzeba dziecko doprowadzić do szkoły w poniedziałek na 8.00, we wtorek na 12.00, w środę na 9.00 itd. Regulowany kodeksem pracy czas zatrudniania młodocianych nie może przekraczać 6 godzin. W szkole to „normalka”, że pracować (uczyć się) muszą 8 godzin plus 2-3 godziny pracy (odrabiania lekcji) w domu. W sklepie czy w pralni, można reklamować „niedoróbki” czy wadliwy towar. W edukacji prawa reklamacji nie ma, niedoróbki „naprawiamy” płacąc prywatnie za korepetycje. Wiemy, że to głupie, ale tak to działa, więc tak musi być.
Płacimy za edukacje, wprawdzie pośrednio w postaci podatków, ale twardą walutą. A skoro płacimy, to mamy prawo wymagać odpowiedniej jakości usług.
Wyobraźmy sobie, że szkoła publiczna zmienia się w zakład edukacyjno-wychowawczy, pracujący codziennie od 8.00 do 16.00. Tak, jak u nas przedszkola, a w wielu cywilizowanych krajach zwykłe szkoły. Odprowadzamy dziecko na godzinę 8.00, o 16.00 odbieramy ze szkoły. Potem o szkole zapominamy, bo obowiązuje nieformalny zakaz przynoszenia pracy do domu, dotyczący oczywiście także nauczania. Rolą dyrektora szkoły jest sposób organizacji zajęć w ciągu tych 8 szkolnych godzin. Musi w tym przewidzieć czas na edukacje, na wypoczynek, na posiłki, na zajęcia rekreacyjne i kulturalne, wyrównawcze i rozwijające uzdolnienia. Nie jest to niemożliwe. Taka szkoła funkcjonuje nawet w, zamieszkałym przez tępych buraków, stanie Iowa w USA; dlaczego nie jest możliwa w, uważającej siebie za cywilizowaną, Częstochowie. Bo Karta Nauczyciela jest ważniejsza od rzeczywistych potrzeb pracowników oświaty?
Nikt mi nie wmówi, że nauczyciel zamiast regularności pracy 8-godzin dziennie, woli całodzienną kombinację: lekcja, okienko, przejazd do innej szkoły, lekcja, okienko, praca w domu nad ocenianiem prac domowych uczniów, praca w domu nad przygotowaniem nowych lekcji. Co wolicie, zacni edukatorzy, Kodeks Pracy z gwarancją 8-godzinnego dnia pracy, czy Kartę Nauczyciela z wieczną szarpaniną rzeczywistości?
Bony edukacyjne
Nie wierzę w praktykę demokratycznego decydowania rodziców o wychowaniu i edukowaniu ich dzieci. Powoływanie się na takowe prawa rodziców staje się najczęściej młotkiem w ręku demagogów, typu pana Czarnka. Ludzie, a przynajmniej ich większość, nie chcą współrządzić, raczej chcą być dobrze rządzeni. Nie ma pędu do zasiadania w wybieranych demokratycznie radach klasowych czy szkolnych. Zresztą kompetencje tych rad są ograniczone do zbierania pieniędzy na wycieczki lub malowanie ławek oraz do współorganizowania szkolnych imprez i akademii. Przekracza kompetencje wybranych rad możliwość zwrócenia dyrektorowi uwagi, że zatrudnia nieznoszącą dzieci polonistkę, czy sadystę - WF-istę.
Prawdziwa demokratyczna kontrola wyrażana jest nogami. Wybieramy szkoły, a gdy nam się przestaje podobać wybrana, to przenosimy dziecko do innej. Większość społeczeństwa wychowała się w warunkach gospodarki wolnorynkowej, zna zalety swobodnego wyboru oferowanych na rynku usług. Zna z własnego doświadczenia, że konkurencja wpływa na wzrost jakości; a na jakości kształcenia własnych dzieci powinno ludziom najbardziej zależeć.
Bon edukacyjny nie jest nowym pomysłem, wałkowany w programach partyjnych jest od lat. Na zasadzie „bonu edukacyjnego” (oszacowania średniego kosztu kształcenia) rozdzielana jest (a raczej powinna być) kierowana do samorządów subwencja oświatowa. Nie ma żadnych przeszkód by takowy „bon edukacyjny”, z pominięciem samorządów, trafiał bezpośrednio do szkół; ich realny budżet zależałby od liczby uczniów. Wtedy szkoły musiały by konkurować o uczniów.
Nie jest to oczywiście takie proste. Konkurencja o uczniów istnieje wyraźnie w szkołach średnich; jest ona jednak ograniczana możliwościami lokalowymi. Co roku jesteśmy świadkami indywidualnych dramatów, że czyjeś zdolne dziecko nie dostało się do „Norwida” i musi chodzić do „Mickiewicza”. Nie czarujmy się: wyzwolenie z pomocą „bonów edukacyjnych” rzeczywistej konkurencji, musi zerwać z mitem „urawniłowki” i „bezpłatnej edukacji”. Jest towar lepszy i gorszy, za ten lepszy płaci się więcej. Za lepsze lub szersze usługi edukacyjne szkoła powinna mieć prawo doliczania sobie dodatkowych opłat. Odpowiedzialna miłość do dziecka nie wyraża się w kupowaniu mu modnych ciuchów i wycieczki do Barcelony, ale w finansowaniu dobrej edukacji.
Nie wmawiajmy sobie, że to godzi w sprawiedliwość społeczną i powiększa różnicę między szansami bogatych a biednych. Dotychczasowa „urawniłowka” bynajmniej nie zmniejsza tych różnic, daleka jest od bajecznej sprawiedliwości. W renomowanym liceum, przygotowującym przyszłych studentów medycyny, wysoka jakość jest pochodną tego, że 90% uczniów klasy biologiczno-chemicznej płaci za korepetycje. Szansa na edukację w dobrej szkole średniej jest mniejsza dla dziecka z niezamożnej rodziny mieszkającej w Irządzach, niż dla dziecka częstochowskiego; bo doliczyć trzeba koszt dojazdu do szkoły. Nie wprowadzimy sprawiedliwości społecznej „farbując” słowami rzeczywistość. Jeśli komuś zależy na otwarciu dla niezamożnych szansy na lepszą edukację, powinien łożyć na fundusz stypendialny.
Marzenie o ciut lepszej Polsce
Na akademiach z okazji święta Edukacji Narodowej powtarza się slogan: takie będą Rzeczpospolite, jak ich młodzieży chowanie. Banał ten jest tak oczywisty, że nie dostrzega jego prawdziwości. Mamy dokładnie taką Rzeczpospolitą, kraj targany prywatą partyjną, kraj pogardy dla ludzi, kraj biurokratycznego despotyzmu, taką Polskę PiS, Polskę PO lub Polskę SLD.... jak młodzieży chowanie. Edukacja publiczna nie rozwija, ale ogłupia; niszczy indywidualne zdolności, zabija kreatywność, zniechęca do krytycznego myślenia. Wymusza wbijanie w pamięć mnóstwa potrzebnych lub niepotrzebnych rzeczy, ale nie daje kompetencji potrzebnych w współczesnym świecie.
Mamy nie tylko pana Czarnka, mamy w polityce szereg przykładów polityków ukształtowanych tzw. pracą nauczycielską, czyli hodowlą dzieci: pani europoseł Jadwiga Wiśniewska, pani marszałek Witek, pani ex-minister Zalewska, pani poseł taka, siaka, a w szczególności, byle jaka. Skoro tego typu autorytety nauczycielskie zdolne są wyłącznie do posłusznego, lojalnego i akuratnego wcielania w życie pomysłów swych Prezesów; to czegoż oczekiwać od szkoły publicznej?
Trzeba to stopniowo i konsekwentnie zmieniać. Bez rewolucji, ale też bez zaniechań. Jeśli nasze marzenia o poprawie jakości edukacji publicznej, choć odrobinę się spełnią, to i nasza Polska, będzie ciut lepsza. A na tym powinno nam zależeć.
dla cz.info.pl Jarosław Kapsa