Podróż do kresu mocy

Stary ma ten przywilej, że może sobie rozpamiętywać przeszłość, bo wie, że w przyszłości już go nic dobrego nie spotka. Młody skazany jest na futurystykę.

Jako starszy facet pozwolić sobie mogę na nieuczestniczenie w życiu politycznym, nawet w wyborach. Wynik ich w małym stopniu może mnie dotyczyć, zanim odczuwalne będą skutki kolejnych „dobrych zmian” prawdopodobnie przeniosę się do krainy wieczystego spokoju. Młodych życie już powinno nauczyć czujności, oni płacić będą cenę obietnic politycznych demagogów. Denerwujące jest odwrócenia tych zasad.

Martwienie się o przyszłość Polski jest zajęciem podstarzałych publicystów; protesty publiczne gromadzą najczęściej „wypróbowane” grono emerytów. Młodzi ulokowali się w sektorach kibiców, uatrakcyjniając rzeczywisty obraz „memami”. Ich myślenie o przyszłości przypomina rozkapryszenie jedynaków; pełne jest pretensji, że starzy nie wybudowali dla nich ziemskiego raju.

Raju, niestety, na Ziemi nie ma; za to jest „piekło” odpowiedzialności. Większość zła, jakie doświadczamy, jest wynikiem błędów lub zaniechań w sferze politycznych decyzji. W warunkach demokracji trudno się uchylić od współodpowiedzialności.

Wojna, agresja Rosji na Ukrainę, obudziła temat bezpieczeństwa narodowego. Efektem tego jest ustawa o obronie Ojczyzny oraz widoczne zwiększenie kontraktów na zakup uzbrojenia. Ustawa nawet sama się nie broni, jej kształt jest wynikiem nacisku wojskowego lobby biurokratycznego, zainteresowanego zwiększeniem stanowisk dowódczych „przy biurkach”. Kontrakty „zakupowe” nie dają nam też obrazu jakiejś logiki strategicznej. W dodatku rezygnacja z transparentnej zasady publicznych przetargów nasuwa przypuszczenie, że o naszym bezpieczeństwie decydują naciski lobbystyczne producentów broni. Wojna stała się rzeczą realną; nie wywołujmy zatem chichotu historii, powielając zachowanie polityków z końca lat 30-tych XX w. Najpierw sanacja prowadziła kampanie propagandową oskarżając opozycję o brak patriotyzmu, „rozbrajanie” Polski, konszachty z rządami państw zachodnich itd.; potem, po sromotnej przegranej kampanii wrześniowej, rząd Sikorskiego skupił się na „rozliczaniu” sanacji.

Wojna, to zbyt poważna sprawa, by powierzać ją politykom. Potrzebna jest polityczna zgoda, by przyjąć strategię przygotowań do obrony kraju, nie podważaną w rytmie kadencyjnych zmian. W ramach tej politycznej zgody trzeba szukać odpowiedzi na podstawowe pytania:
1) Czy powracamy do przymusowej służby wojskowej?
2) Czy dążymy do tworzenia europejskich sił zbrojnych?
3) Jak ma wyglądać przyszłość przemysłu zbrojeniowego?
4) Czy sprawna armia musi być zcentralizowana?

W pierwszej sprawie ustawa o obronie Ojczyzny stosuje uniki. Jest tam mowa o dobrowolnej, ochotniczej służbie, jest także zapowiedź, że w razie konieczności wprowadzi się przymus. Przymus cieszy się w naszym społeczeństwie złą opinią. Nawet politycy, od rana do wieczora gaworzący o patriotyzmie, przymusu unikali; o ile się nie mylę w wojsku nie służył ani prezydent Duda, ani prezes Kaczyński, ani premier Morawiecki, ani minister obrony Błaszczak. Jest jednak w relacjach obywatel-państwo szereg nieprzyjemnych obowiązków egzekwowanych przymusowo; nie oburzamy się, gdy przychodzi nam płacić podatki. Obronność państwa, co uświadamia przebieg wojny w Ukrainie, zależy od postawy całego społeczeństwa, potrzebne są inwestycje w przygotowanie tego.

Wprowadzenie przymusowej służby wojskowej zwiększa rezerwy militarne; tworzy kilkuset tysięczne zaplecze „rezerwowe”, przygotowane do natychmiastowego podjęcia działań obronnych. Przymus służby nie powinien dotyczyć tylko przygotowania do walk zbrojnych. Może i powinien być powszechną forma przygotowania ludzi do różnorodnych działań ratunkowych, niezbędnych tak w przypadku wojny jak i katastrof naturalnych. Nie każdy musi umieć strzelać, ale każdy powinien wiedzieć: jak udzielać pierwszej pomocy medycznej; jak włączyć się do ratowania swojego miasta lub wsi w obliczu powodzi, huraganów, pożaru; jak zabezpieczyć bezpieczeństwo ludzi z domów zniszczonych bombardowaniem lub naturalnym kataklizmem. Przymus służby, społecznie potrzebny i społecznie akceptowalny, powinien być powszechną szkołą praktycznej solidarności.

Wsparcie przez Polskę inicjatyw na rzecz zwiększenia możliwości obronnych Unii Europejskiej, wydaje się oczywistością. Mamy świadomość własnej niemocy i model armii przystosowanej do pełnienia roli pomocniczej w ramach NATO. Politycy wszystkich opcji podkreślają, jak wielkie znaczenie ma obecność amerykańskich żołnierzy w Polsce. Są to jednak gwarancje bezpieczeństwa o dużym stopniu złożoności. Stany Zjednoczone mają ograniczone możliwości obrony swych europejskich sojuszników. W przypadku ataku Rosji na kraje bałtyckie, Rumunię lub Polskę, potrzebny jest, przynajmniej, miesiąc, by dokonać przerzutu przez ocean amerykańskich wojsk, sprzętu, zapasów paliwa i amunicji. Czy zaatakowane kraje są zdolne przez miesiąc bronić się przed inwazją? Nie wiadomo. Reakcja Stanów Zjednoczonych zależna jest od sytuacji politycznej na którą nie mamy wpływu. Wiemy jak zachował się Joe Biden w obliczu rosyjskiej agresji, nie wiemy jak w takiej samej sytuacji zachowałby się Donald Trump. Wyobraźmy sobie, że następnym prezydentem zostanie „król wirtualnej rzeczywistości” Elon Musk. Czy można przewidzieć, jakie on będzie miał priorytety w polityce zagranicznej ? Amerykanie sprawują protektorat nad rozmaitymi krajami z całego świata, od Australii, przez Tajwan, Turcję, Chile po Islandię i Polskę. Nie można zakładać, że los Polski jest dla nich ważniejszy od bezpieczeństwa Tajwanu i Nowej Zelandii.

UE nie jest sojuszem obronnym ani unią celną. Jest związkiem państw dążącym do integracji różnych sfer społecznych i gospodarczych. Można głosić hasła o Europie Ojczyzn, ale rzeczywisty rozwój 28 państw europejskich wiąże się z wspólną polityką rolną, przemysłową, z wspólnym rynkiem usług, ze swobodą przepływu ludzi, idei, kapitału. Potencjalna agresja Rosji na Polskę, Rumunię czy kraje bałtyckie, byłaby atakiem godzącym w bezpieczeństwo obywateli UE, majątku należącego do obywateli UE, infrastruktury unijnej, a nawet w europejski system monetarny. Nie ma więc złożoności politycznej, jest tylko pytanie o wolę obrony wspólnego terytorium. W interesie państw słabszych, a do nich należy Polska, jest zadbanie, by ta wola przeniosła się na konkrety. Jest konieczne utworzenie europejskiego korpusu sił zbrojnych, zdolnego do natychmiastowych działań, bez względu czy zaatakowany będzie Cypr, Lampedusa czy łotewskie miasto Narwa. Jest konieczna integracja armii 28 krajów unijnych, by stale zdolne były do współdziałania na polach bitew. Potrzebny jest także wspólny standard uzbrojenia, by niemiecka amunicja pasowała do francuskich armat, a polskie transportery nie stały w polu z braku śrubek, czy innych części zamiennych.

I z tym wiąże się kwestia przemysłu zbrojeniowego. Rozwój technologiczny wymusza współdziałanie. Chluba naszego sprzętu wojskowego to fińskie działa budowane na koreańskim podwoziu strzelające szwedzkimi pociskami. W praktyce nie ma państwa samodzielnego w zakresie produkcji uzbrojenia, zresztą w przeszłości nigdy takowych nie było. Ukraina chwalić się mogła bardziej od Polski rozwiniętym przemysłem zbrojeniowym; w warunkach wojny zależna jest od dostaw z naszego kraju i innych państw zachodnich. Nawet Rosja odczuwa boleśnie odcięcie od zachodnich technologii poważnie zubożających zdolności bojowe jej armii. Utrzymywanie więc przez Polskę własnego, „narodowego” przemysłu obronnego nie ma uzasadnienia. Potwierdza to lista zakupów realizowanych przez MON. W produkcji zbrojeniowej działają takie same prawa wolnorynkowe, jak w produkcji chleba, samochodów czy smartfonów. Największy patriota kupuje to co dobre, a nie to co polskie; choć marzy by polskie oznaczało dobre. Państwo nie sprawdziło się jako producent chleba, samochodów ani smartfonów, dlaczego miałoby się sprawdzić jako producent czołgów. Państwo, wobec przemysłu zbrojeniowego, powinno być wybrednym i odpowiedzialnym klientem, wybierać z pośród rozmaitych ofert uzbrojenie i sprzęt najlepszy dla potrzeb obronnych. Preferowanie „własnego” czołgu, zamiast dobrego, traktowane powinno być jako „zbrodnia urzędnicza”, bo prowadzi do narażenia życia żołnierzy. Państwo występuje jako klient, ale powinno być klientem odpowiedzialnym. Zwykły człowiek nie kupi samochodu, nawet najpiękniejszego, jeśli nie ma gwarancji, że w pobliżu jego domu znajdzie warsztat serwisujący dysponujący częściami zapasowymi. Kupując czołg czy helikopter też należy brać pod uwagę serwisowanie i dostępność stosowanej amunicji; inaczej nasz nabytek nadawać się będzie tylko na defilady.

Wojna, a wcześniej pandemia, ukazały jak delikatną kwestią jest funkcjonowanie łańcucha dostaw. Gdy było „normalnie” nikt nie zwracał uwagi, że nasz sprzęt „podręczny” zależny jest od sytuacji politycznej w Nigerii lub stanu zdrowia mieszkańców chińskiego Wuhan. Wojna jest wyzwaniem ekstremalnym, nie możemy pozwolić na przegranie bitwy, bo z powodu strajku kontrolerów ruchu lotniczego, jakieś podzespoły do naszych rakiet nie dojechały z Korei. Czy ten argument przemawia za utrzymaniem własnej, „narodowej”, produkcji? Nie bardzo, bo produkcja w strefie objętej walkami może zostać zniszczona atakami nieprzyjaciela. Istotnym więc dla naszego bezpieczeństwa jest posiadanie takiego zaplecza serwisowego w bliskim, przyjaznym sąsiedztwie. A więc idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby koncerny produkujące kupowane przez nas czołgi, samoloty, wyrzutnie rakietowe, miały swoje fabryki produkcyjne, warsztaty serwisowe, kooperantów dostarczających amunicję i części zapasowe, na obszarze UE. Wspólny obszar celny, spójność komunikacyjna, normy standardów technicznych, a przede wszystkim, wspólny interes polityczny, zwiększa bezpieczeństwo „łańcucha” dostaw. W wielu wypadkach korzystne dla krajów UE byłyby zakupy wspólne, bo wymuszałyby na producentach obniżanie ceny, a jednocześnie wpływałyby pozytywnie na integracje europejskich armii narodowych.

Wojna w Ukrainie powoduje zmiany w myśleniu o strategii obronnej. Cechą wojsk ukraińskich jest decentralizacja. W punktowej strategii obrony terytorium państwa, decydujące znaczenie mają jednostki tworzone z mieszkańców bronionych miast. Ich dowódcy mają dużą swobodę decyzyjną, samodzielnie ustalając taktykę obrony. Decentralizacja przekłada się na jakość; obrońcy są bardziej zmotywowani broniąc własnych domów; znają też dokładnie teren walki; korzystają z infrastruktury obronnej przez siebie budowanej. Taka strategia wynika z uwarunkowań Ukrainy, a także z doświadczenia poprzedniej wojny toczonej w 2014 r.

Polska armia jest przygotowywana do innego rodzaju działań wojennych, do wojny manewrowej. Centralizacja dowodzenia oparta jest na systemie branżowym: podległych naczelnemu dowództwu rodzajach sił zbrojnych (powietrznych, morskich, lądowych i specjalnych) oraz zarządzanych bezpośrednio przez MON – wojskach OT oraz służbach wywiadu i kontrwywiadu. Nawet WOT, wbrew nazwie, nie jest terytorialnie przypisany; minister może dowolnie kierować jednostkę ze Śląska do pilnowania granicy na Podlasiu, czy do zwalczania pożarów lasu na Pomorzu. W praktyce nie funkcjonują tradycyjne garnizony. Przypomnę, że gdy w Częstochowie, na Stradomiu, stacjonował VI Pułk Piechoty Zmechanizowanej, kierowano do niego poborowych z naszego regionu. W koszarach przechowywany był zapas broni, sprzętu i umundurowania dla rezerwy, rezerwistów cyklicznie powoływano na ćwiczenia by nie stracili swej wartości. System garnizonowy pozwalał przyspieszyć mobilizację w przypadku zagrożenia; miasto miało „swoich” obrońców w pełni przygotowanych i zmotywowanych do obrony „swoich” domów.

Każda wojna wyglądać może inaczej. Obrona w czasach PRL zorientowana była przeciw zachodowi, stąd większość „tradycyjnych” miast garnizonowych znajdowała się na tzw Ziemiach Odzyskanych. Reorientacji strategicznej nie towarzyszyło tworzenie garnizonowej infrastruktury przy wschodniej granicy. Z tego też powodu nie jesteśmy przygotowani do naśladowania strategii ukraińskiej, w tym decentralizacji dowodzenia jednostkami wojskowymi. Jest to jednak jedna ze spraw, którą warto przedyskutować, budując, w ponadpolitycznej zgodzie, długofalową strategie obrony naszego bezpieczeństwa.

Czasy są nieprzewidywalne. Wojna może wtargnąć do naszego kraju jutro. Może nam także los podarować kolejne półwiecze pokoju. Mądry człowiek się ubezpiecza biorąc pod uwagę najgorszy scenariusz. Bezpieczeństwo nie jest tematem dla politycznych rozgrywek, kto tak uważa, ryzykuje, że stanie się karykaturą Rydza-Śmigłego. A bycie karykaturą nieudacznego ambicjonata, to już obciach nad obciachem.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa