„Retro – dusza” Sylwii Oksiuty

Rozmowa z Sylwią Oksiuta, aktorką Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie.


Urodziłaś się na Podlasiu – wychowałaś w Strabli.  Masz wschodnią duszę?
Jeżeli dusza kresowa charakteryzuje się sentymentalizmem, to zapewne ją  mam.  Śmieję się często, że mam „retro – dusze” i  urodziłam się nie w tej epoce, co trzeba. Kolekcjonuję kapelusze (duszochrony) i wspomnienia... Ludzie żyją „tu i teraz”, a ja często sięgam wstecz... Podobno osobowość w jakiejś części kształtują ludzie i miejsca. Jeżeli tak jest – to z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że jestem STĄD, czyli ze wschodu.
Tutaj ludzie są bardziej nastawieni na drugiego człowieka. Jest większa prostota i otwartość w komunikacji. Jest serdeczność. Nawet powietrze pachnie inaczej...

oksiuta-01
oksiuta-03
oksiuta-02
oksiuta-04
oksiuta-05
oksiuta-06
oksiuta-07
oksiuta-09
oksiuta-08
oksiuta-01
oksiuta-03
oksiuta-02
oksiuta-04
oksiuta-05
oksiuta-06
oksiuta-07
oksiuta-09
oksiuta-08


Opowiedz o swojej Strabli. Bo wiem o niej tylko tyle, że jest piękna i że jest na końcu świata.
To prawda. Ze wszystkich miejsc, w których pracowałam dojeżdżałam do domu kilka, kilkanaście godzin. Generalnie od zawsze lubię podróże – te małe i duże.  Różnymi środkami lokomocji w tym moim (oczywiście w retro klimacie) samochodem.

Strabla (z wł.”strabella”- przepiękna, na widok okolic miała wedle legendy wykrzyknąć przejeżdżająca królowa Bona). Osada jest  rzeczywiście malownicza i leży nad Narwią. Podlasie to region – na całe szczęście – jeszcze mało skomercjalizowany. Dużo tam dziewiczych miejsc: puszcze, lasy, bagna. Jest też sporo zabytków najwyższej klasy. Ale chyba najciekawsze jest to, że Podlasie jest wielokulturowym tyglem. Trzydzieści kilometrów od Białegostoku znajduje się Szlak Tatarski: Bohoniki, Kruszyniany- meczety i mizar (cmentarz) muzłumański, a niedaleko, w Tykocinie – synagoga. Tutaj krzyżują się i współistnieją różne religie. Są Podlaskie Spotkania Ekumeniczne a w Hajnówce –  Międzynarodowy Festiwal Muzyki Cerkiewnej. Dzieci w szkołach mają zwykle wolne wtedy, kiedy święta obchodzą katolicy i prawosławni.

Wielu artystów pochodzi z Podlasia a wielu też się tam przeprowadza... Zachęcają ku temu również  okolice dzikiej Puszczy Białowieskiej. W Bielsku Podlaskim kręcili np.  „Znachora”, a we Frampolu – obok Strabli –  urodził się i mieszkał  Edward Redliński. Przez Podlasie wiedzie „Szlak Konopielki”... i mogłabym tak wymieniać...

Ze Strabli wyruszyłaś do Białegostoku, do Szkoły Teatralnej, gdzie studiowałaś na Wydziale Lalkarskim. Lalkarstwo to był świadomy wybór?
Tak, świadomy. Nie zdawałam nigdzie indziej. Chociaż z racji humanistycznych inklinacji – myślałam jeszcze o filologii polskiej, dziennikarstwie, nawet o prawie… i archeologii. Będąc w liceum należałam do teatru szkolnego „Bez maski” i do zespołu teatralnego „Klaps”, który funkcjonował przy Domu Kultury. Mieliśmy zajęcia z fantastycznymi ludźmi (m.in. z panią Antoniną Sokołowską), którzy przybliżyli nam „ sztukę tajemną”. Ten świat mnie uwiódł. Poza tym, ja jestem (wbrew pozorom) dosyć nieśmiała a pomysł na siebie poprzez lalkę – pozwalał nieco ukryć własną osobę i wypowiedzieć się jednocześnie. To też był jakiś argument… Dostałam się do szkoły za pierwszym podejściem. Nie wiem czy miałabym na tyle determinacji, by ponownie pukać do drzwi Melpomeny.

Wydział Lalkarski w Białymstoku ma dużą renomę. Mieliśmy zajęcia z mistrzami, pasjonatami, dla których ten fach nie krył tajemnic. To byli ludzie o międzynarodowym autorytecie. Na moim roku znaleźli się też stypendyści z Budapesztu. W szkole organizowane były międzynarodowe festiwale i dzięki temu miałam okazję oglądać zespoły z różnych stron świata – począwszy od Stanów Zjednoczonych, przez Japonię, Chiny. Oni pokazywali kapitalne rzeczy, i wiesz, takie uniwersalne, bo lalki „mówią” w każdym języku.
W Białymstoku, oprócz wielu teatrów offowych, jest dramatyczny Teatr im. A. Węgierki i myślę, że jeden z najlepszych w Polsce – Białostocki Teatr Lalek. Tam są również realizowane kapitalne spektakle dla dorosłych. A w Węgierce aktorzy przygotowują nawet  przedstawienia w esperanto, ponieważ  twórca tego języka, Zamenhof, pochodził właśnie stąd, BTL też towarzyszy kongresowi esperanto. Pod względem kulturalnym Białystok tętni życiem. I zaraz pewnie zadasz mi pytanie dlaczego tam nie zostałam…

Dlaczego nie zostałaś w Białymstoku?
Specjalnie nie składałam CV do naszych teatrów, bo wtedy miałam taki okres w swoim życiu, że chciałam pojechać w świat, zaczerpnąć świeżego powietrza...  A poza tym, w tych teatrach pracowała część moich profesorów, kolegów.  Miałam wrażenie, że to będzie przedłużenie szkoły. A wiesz jak to jest… Jak się ma 23 lata, to człowiek czuje się nieograniczony i niezależny. Łaknie nowego...

Kto jest dla Ciebie autorytetem jeżeli chodzi o teatr?
Nie mam jednej osoby, która byłaby dla mnie absolutną wyrocznią. Może sprowadzę odpowiedź  do „swojego podwórka”. Bardzo dobrze wspominam współpracę z Andre Hubnerem – Ochodlo, z którym spotkałam się przy okazji realizacji „Plaży”. Na pewno ważnym człowiekiem był dla mnie Piotr Łazarkiewicz i nasza praca na lubuskiej scenie. Ciekawym reżyserem jest  Ingmar Villqist, który w częstochowskim Teatrze reżyserował „Niebezpieczne związki”. Twórcze i inspirujące było spotkanie z Bronką Nowicką przy okazji powstawania spektaklu „Patrz, słońce zachodzi” itd. Z każdego spotkania – człowieka- wynoszę coś inspirującego dla siebie.

Jeżeli chodzi o „lalki”, to z sympatią wspominam  np.  Andrzej Beja – Zaborskiego, znanego szerokiej publiczności m. in. z serii filmów „U pana Boga za...”. W Szkole Teatralnej był  także taki pozytywny „wariat”, bardzo charyzmatyczny i niesztampowy pedagog, aktor, reżyser Paweł Aigner od zadań aktorskich. On mi dodał odwagi, a jednocześnie spowodował, że  zaczęłam się buntować artystycznie. Powiedział, że mam duży potencjał, tylko muszę się otworzyć. Był chyba pierwszym wykładowcą, który dał sygnał, że wierzy we mnie i w moje możliwości.

Jak nazywały się przedmioty zawodowe, które mieliście w Akademii Teatralnej ?
Oprócz klasycznych przedmiotów teoretycznych i zawodowych, które są we wszystkich szkołach teatralnych (zadania aktorskie, interpretacja, dykcja, emisja, historia teatru itd.) mieliśmy zajęcia z zadań z przedmiotem (ożywianie martwej materii), marionetki (lalki na  nitkach zawieszonych na krzyżaku),  pacynki (lalki animowane ręką), kukły (lalki na kiju), jawajki (z głową osadzoną na kiju, animowane zwykle nad parawanem, z ruchomymi rączkami prowadzonymi za pomocą czempurytów/drutów,  pochodzą z azjatyckiego teatru – moja poetycka i ulubiona forma). Oprócz tego – maska, pantomima. Na III roku był przedmiot „Lalki” i  łączył wszystkie poznane techniki plus nasze własne inwencje twórcze.  Z koleżanką praktykowałyśmy np. „Teatr ognia i papieru”  i o mało szkoła nie spłonęła (śmiech). Aby stać się aktorem – lalkarzem trzeba najpierw rzetelnie opanować rzemiosło. To jest ciężka i wyczerpująca praca fizyczna. Bywało, że animowaliśmy lalkami, które ważyły chyba ze 30 kg. Z tego, co wiem, lalkarze pięć lat wcześniej przechodzą na emeryturę i to jest w tym kontekście uzasadnione.

W częstochowskim Tetrze, co prawda nie  masz wielu sposobności, aby wykorzystać swoje lalkarskie umiejętności, ale prowadzisz warsztaty z „Teatru formy”, a oprócz tego, do swojego  autorskiego monodramu „SKAZAna”, wprowadziłaś lalki.
Tak, od wielu lat w Teatrze i poza nim prowadzę warsztaty dla dzieci m. in. z „Teatru Formy”. Uważam, że należy taką niszową wiedzę  przekazywać. A przez monodram chciałam także powiedzieć o tym, że lalki nie są tylko dla dzieci. Lalki uruchamiają wyobraźnię, są nośnikiem różnych tematów i emocji.

Masz zamiar napisać kolejny scenariusz?
Mam na to tzw. papiery – skończyłam Krakowską Szkołę Scenariuszową, ale zawodowo – raczej  nie w tej chwili. Może na starość. Chociaż jakieś fabuły już leżą w szufladzie... To jest cały proces twórczy – wymaga również systematyczności. Jeśli teraz piszę scenariusze to głównie przedstawień dla dzieci i młodzieży, z którymi pracuję. Miałam trzy pomysły na mój pierwszy monodram – tematycznie: schizofrenia, opętanie/egzorcyzmy i  wykorzystywanie seksualne dzieci. W tym czasie kończyłam Terapię Pedagogiczną z Arteterapią na AJD i z własnej inicjatywy chodziłam do Domu Małego Dziecka, spotykałam podopiecznych różnych ośrodków z biografiami „na książki”... Gdzieś po drodze los postawił mi dziewczynkę, która doświadczyła molestowania. Bardzo mnie to poruszyło. To był taki imperatyw, który tchnął ku działaniu. Myślę, że zabrakłoby mi odwagi, aby zrobić monodram o czymś, co mnie nie interesuje, nie dotyka. Bo w moim poczuciu pisze się z potrzeby serca, a nie kalkulacji intelektu tylko i wyłącznie.

Kolejne Twoje artystyczne stacje to  Zielona Góra i Radom.
Najpierw, jeszcze na IV roku,  był Teatr Powszechny w Radomiu. Koleżanka zabrała mnie na casting. I jak to przewrotnie w życiu bywa, ona się nie dostała, a ja tak. Zagrałam tam w spektaklu „Pieśni, fraszki, interludia” na podstawie Kochanowskiego. Spektakl wyreżyserował  Krzysztof Galos.  Po premierze dostałam propozycje od dyrektora radomskiego Teatru, żeby zostać. Ale jednocześnie wysłałam CV do Zielonej Góry, bo z tego co pamiętam, profesor od zadań aktorskich zasugerował mi, że tam współistnieją i lalki, i żywy plan, że to jest coś dla mnie. Plus ten pulsujący głód podróży...

I wybrałaś się w kolejną długą podróż…
Czternaście godzin, przez Wrocław. W Zielonej Górze, w Teatrze, podczas Festiwalu Lato Muz Wszelakich zaczepił mnie dyrektor Teatru Polskiego ze Szczecina. I mówi, że proponuje mi etat. Na co ja: „Pan mnie przecież na scenie nie widział!” A on: „Wszystkiego można nauczyć!” – „Aaa, to pan mnie „bierze na gębę?” ”- powiedziałam. – „Tak, bo takiej gęby nam brakuje”. Odpowiedziałam przekornie: „Jak tak – to ja dziękuję”. I zostałam na dwa sezony w Zielonej Górze, w której zresztą się zakochałam. A do Częstochowy przyjechałam z koprodukcją „Ciemno” Marka Rębacza.  Spektakl grany był na scenie częstochowskiego i zielonogórskiego Teatru. Otrzymałam propozycję etatu. Teraz mam bliżej na Podlasie, za którym (o! ironio) z biegiem lat coraz bardziej tęsknię.

Trafiłaś do Częstochowy, miasta pod wieloma względami bardzo specyficznego. Opowiedz o swoich pierwszych wrażeniach.
Zanim dostałam etat w Częstochowie, przyjechaliśmy z Zielonej Góry w ramach wymiany ze sztuką „Kochanie, posadź Jumbo Jetta”. W autobusie, którym jechaliśmy, podczas ostrego hamowania, spadła na mnie wielka szafa – rekwizyt. Kiedy zaparkowaliśmy przed teatrem,  nie mogłam wyjść z autokaru. Ledwo się ruszałam, a spektakl był wyjątkowo dynamiczny. Tak mnie Częstochowa przywitała! (śmiech). Ale wracając do twojego pytania: bardzo podobają mi się okolice Częstochowy np.  Jura Krakowsko- Częstochowska. Jeżdżę tam często na rowerze, zwiedzam.  A sama Częstochowa skojarzyła mi się z …podróżą. Tutaj jest Aleja Jana Pawła II  i jak się jedzie w dół Szajnowicza-Iwanowa, to jest tam takie rozwidlenie, taka szeroka przestrzeń, która mnie zafascynowała. Nie skojarzyłam sobie tego ze swoim domem, ale z jakimś etapem w życiu. Częstochowę potraktowałam jako część mojej artystycznej podróży. Taką chwilę w drodze do…  A ta chwila trwa już sześć lat.

Jak wybierzesz się w kolejną  artystyczną podróż, to Częstochowa pozostanie  dla Ciebie ważnym miejscem?
Oczywiście. Poznałam tu wielu fantastycznych ludzi, zagrałam kilka ról. Jak na razie, w sensie zawodowym jest to dla mnie ważne miejsce. Ale za miejscem stoją przede wszystkim ludzie, do których się przywiązuję, mam też problem z pożegnaniami. I w tym tkwi szkopuł!  Nie zatrzaskuję jednak drzwi – zbyt wielka we mnie ciekawość świata...

Najnowsza premiera częstochowskiego teatru to „Amazonia” w reż. Tomasza Mana. To druga sztuka autorstwa  Michała Walczaka, w której grasz. Opowiedz o kolejnym spotkaniu z tym autorem.
Michał Walczak pisze w sposób bardzo charakterystyczny więc obie sztuki w warstwie językowej są do siebie podobne. Obie naznaczone są „walczakowym absurdem”.  „Polowanie na łosia” było reżyserowane przez Marka Warnitzky’ego, a „Amazonię” zrealizował Tomasz Man. Każdy z nich miał inne podejście do Walczaka, każdy czegoś innego poszukiwał.

W największym skrócie – „Amazonia” opowiada o środowisku aktorskim, a ściślej mówiąc  o wyborach, przed którymi stają absolwenci szkół artystycznych i dylemacie starym jak świat: „Mieć czy być?”. Gram Frankę, niespełnioną aktorkę-amatorkę, która swoją karierę zawodową zaczyna od tego, że jest… żywą reklamą pizzy. Po drodze spotyka nawiedzonego guru – reżysera Jurka oraz prawdziwego, bo „po szkole” aktora – Mundka. I jeden, i drugi w znacznym stopniu wpływają na jej życie i kreują światopogląd. Ona jest zagubiona w tym świecie, szalenie prostolinijna. Nie jest w stanie odróżnić prawdy od pozy.

Lubisz Frankę?
W fazie prób było mi ciężko utożsamić się z nią, bo ona jest delikatnie mówiąc – pretensjonalna. Trudno było ją „pokochać od pierwszego wejrzenia”. Ale aktor musi być emocjonalną „plasteliną”... Chociaż ja należę do tych, którzy walczą o prawa swoich postaci.

Aktor musi polubić postać w którą się wciela?
Najważniejsze jest to, żeby aktor uwierzył swojej postaci, bo dzięki temu ma szansę być prawdziwy. Na czas trwania spektaklu jestem Franką i staram się ją polubić. Wiem dlaczego zachowuje się w ten sposób, rozumiem, jakimi motywami się kieruję i staram się to przekazać.

A Ty stanęłaś kiedyś przed wyborem: „Mieć czy być”?
Moje artystyczne wybory zogniskowane są wokół tego, czy coś jest w zgodzie z moim sumieniem, poczuciem estetyki, czy też nie. Pewnych rzeczy nie zrobię, bez względu na to, jakie profity za tym idą. Gwoli przykładu: parę lat temu miałam propozycję, aby zagrać sporą rolę – Zuzannę – kochankę Witkacego w filmie „Mistyfikacja” Jacka Koprowicza. Witkacego grał Jerzy Stuhr. Uwodzić  miał mnie jako fryzjer – Wojciech Pszoniak. Odmówiłam, bo reżyser chciał, abym się rozebrała. Uważałam, że komediowy kontekst sytuacyjny akurat tego nie wymagał. Nie widziałam w tym sensu, jakiegoś głębszego uzasadnienia w samym scenariuszu. W końcu tę rolę zagrała inna aktorka. A ja? Zagrałam epizod. Absolutnie nie żałuję swojej decyzji.

Obecnie grasz w serialu paradokumentalnym produkowanym przez TVN pt. „Szpital”. Opowiedz jak wygląda praca na planie.
Zdecydowałam się na udział w tym przedsięwzięciu przede wszystkim dlatego, żeby zdobyć jakieś nowe doświadczenia i przewietrzyć już te ciepłe kapcie, w których jestem. Serial ma dodatkowo taki walor, że gram pediatrę – czyli na planie pracuję z dziećmi. Odpowiada mi także tematyka tego serialu. To są historie oparte na faktach. Lekarze z  wybranych krakowskich szpitali opowiadają historie scenarzystom, oni to rozpisują, a potem my dostajemy gotowy scenariusz.

Praca na planie tego typu serialu jest ciężka?
Wbrew pozorom, tak. Odcinek realizuje się  dwa dni, a sceny nagrywane są lokacjami – czyli miejscami, a nie chronologicznie. Plan zdjęciowy zaczynamy ok. 7.00, a kończymy o 20.00. Tekstu uczę się często w nocy,  jak  przyjeżdżam do Krakowa. To jest typowe dla szybkiej produkcji.  Ale nie narzekam. Wiadomo wszystko ma swoje cienie i blaski. Dzieci bywają nieprzewidywalne, ale urocze. Poznaję ciekawych ludzi, współpracuję z różnymi reżyserami i scenarzystami.

To pewnie trochę znasz się już na medycynie ?

Śmieję się, że skończyłam wieczorówkę medyczną z dojazdami; umiem palpacyjnie zbadać brzuch, sprawdzić neurologiczne odruchy, odczytać parametry itd. Ostatnio, jak zemdlałam, to po badaniu m. in. zapytałam lekarza: „To co, saturacja też kiepska?”.  Zdziwił się! (śmiech).
Na planie serialu towarzyszą nam prawdziwe pielęgniarki, które instruują nas co do czego podłączyć, żeby wszystko wyglądało wiarygodnie. Od  realnego życia (także na płaszczyźnie medycznej) nie stronię – odwiedzam różne ośrodki z lalkami teatralnymi...
W serialu jest zupełnie inne granie niż w teatrze, takie… minimalistyczne. Przy okazji realizacji tego formatu uczę się pokory, bo tak naprawdę nie my, a pacjenci i ich historie są najważniejsze. My jesteśmy tylko pomocą do uzyskania odpowiedzi na zagadkę, co pacjentowi dolega i  ręką, która ma nieść pomoc.

Która z teatralnych ról była dla Ciebie największym wyzwaniem?
Myślę, że rola w „Patrz, słońce zachodzi” Sibylle Berg w reż. Bronki Nowickiej. Ja widziałam swoją postać zupełnie inaczej niż reżyser… Ale w końcu uwierzyłam  jej i uważam, że dobrze zrobiłam. Benedikte z „Plaży” była mi bliższa, może dlatego łatwiej było ją zagrać. Z pamięci wygrzebuję jeszcze  złożoną rolę Córki ze „Spuścizny” w reż. Piotra Łazarkiewicza. Mam skłonności do grzebania w zakamarkach ludzkiej duszy i psychiki choć już w szkole teatralnej dodatkowo zdiagnozowano moją vis comice. (śmiech)

O jakiej roli marzysz?
O roli matki, ale nie tej Witkacego (śmiech), a zawodowo – o ciekawej roli w dobrym filmie lub spektaklu kostiumowym. Mogłabym  zagrać np. w „Annie Kareninie”. Ale nie koncentruję się wyłącznie na pracy zawodowej, bo to jest przecież tylko część mojego życia. Praca z dziećmi, warsztaty z młodzieżą (również tą z dysfunkcjami), nauczycielami i studia dają mi oddech, zdrowy dystans. Myślę sobie, że jak mi w tym zawodzie nie wyjdzie albo świadomie zrezygnuję zeń, to nie będę sfrustrowana, bo mam alternatywę, mam co robić.  Planuję jeszcze logopedię... Mam swoje hobby ( książki, filmy, muzykę – zwłaszcza poważną, podróże, wędrówki górskie, spływy kajakowe, rowery, automobile, ceramikę, decoupage itd.). A to, że pracuję z dziećmi niepełnosprawnymi (prowadzę teatroterapię) nauczyło mnie dystansu, dało  inną perspektywę patrzenia na rzeczy ważne i mniej ważne. Nie chcę za wszelką cenę, na ślepo, spalać się zawodowo jak Franka i reżyser z „Amazonii”.  Lepiej być po prostu szczęśliwą kobietą niż tylko spełnioną aktorką. Chociaż móc połączyć oba aspekty – byłoby idealnie.

cz.info.pl, Rozmawiała: Ewa Oleś, foto: Piotr Dłubak