Lepiej nie będzie

Król August III Sas budził się koło południa, po czym wzywał ministra Brühla, pytając z codzienną niepewnością: mój kochany Brühlu, czy my mamy pieniądze; tenże uspokajał króla dziarskim „Jawohl, mamy pieniądze Wasza Królewska Mość”.

Są pieniądze, można żyć; czasy saskie były mile wspominane przez szlachecki ogół, taki piękny okres, gdy można pić, jeść i popuszczać pasa. Z tego względu nawet w Konstytucji 3 Maja wpisano Sasów z Drezna jako dynastię rządzącą; co potem łaskawie nam urzeczywistnił Napoleon powierzając im Księstwo Warszawskie.

Rzeczpospolita w XVIII w. była drugim pod względem liczby ludności państwem w Europie; liczyła 17 mln mieszkańców (większa była Rosja 18 mln, mniejsza Francja – 12 mln), zarabiała na karmieniu całej Europy zbożami, szczyciła się wspaniałymi kościołami i pałacami. Tyle, że posiadaczom tych pałaców i fundatorom kościołów nie przychodziło nawet do głowy płacenie podatków; pod względem militarnym, a więc i politycznym, była Rzeczpospolita karłem wobec małych, zamieszkałych przez 2,5 mln mieszkańców Prus. Ale cóż tam, pieniędzy królowi starczyło na biesiady i pi-ar...

Jak dziś słyszę butne słowa polityków, którzy nie pozwalają „pomiatać” jednym z największych krajów Europy, krajem „patriotów wolności”, o tysiącletniej tradycji itd.; to widzę w tym podobne majaki, objawy podobnej choroby, jaka objawiła się na dworze saskim. Pewnie Pan Głównorządzący też koło południa wzywa Morawieckiego pytając: kochany Kornelu, czy my mamy pieniądze, ten zaś przytupując lakierkami odpowiada: jawohl, Meine Majestat...

Nie można podważać umiejętności pana Brühla, ani Morawieckiego; na życzenie Króla potrafią wydobyć pieniądze, a jak brakuje, to pożyczają lub drukują. Król więc śpi spokojnie, pewny, że nadal wszystko może, a zatem nic go nie ogranicza w rządzeniu. Tak Brühl, jak i Morawiecki, wiedzą jak jest, dlatego zabezpieczają się na trudne czasy umiejętnie lokując prywatny kapitał. Brühl zaczynał jako skromny urzędnik skarbowy, skończył jako posiadacz 3 pałaców w Warszawie, pięciu w Saksonii i na Łużycach, z największym w Europie zbiorem porcelany, zegarków, kamizelek i peruk. Przed Morawieckim jeszcze długa droga by dorównać poprzednikowi. Nasza tysiącletnia tradycja państwowości pokazała, że upadek Rzeczpospolitej zawsze można zwalić na innych, oszczędzając zgryzoty swoim. I Rzeczpospolita skończyła się bankructwem, PRL w podobny sposób zakończył swój żywot; ale my tego doświadczenia historycznego nie przyjmujemy do głowy.

Inflacja nie jest dla nas doświadczeniem nowym. Nie jest też niczym nowym postrzeganie jej jak rzecz samoistną, powstałą bez winy rządzących. Możemy mówić, że to drożyzna powodowana zewnętrznymi przyczynami. Możemy winą obciążać pazernych przedsiębiorców. Przyczyny zwyżki cen mogą być różnorodne; inflacja jest jak gorączka: sygnalizuje poważniejszą chorobę, jednocześnie jest świadectwem samoobrony organizmu.

Zdrowy organizm dąży do stabilizacji równowagi między popytem a podażą. Przedstawiając rzecz łopatologicznie: po jednej stronie równania jest cena jednostkowa towaru i ilość produktów w obiegu, po drugiej ilość pieniędzy w obiegu rynkowym i szybkość owego obiegu. Podaż /Cena pomnożona przez ilość produktu)/ powinna się równoważyć z Popytem /ilość pieniądza pomnożona przez współczynnik szybkości obiegu/. Jeżeli zmniejsza się ilość produktów, to przy niezmiennej drugiej stronie, zwiększa się cena jednostkowa; odwrotnie jeśli produkcja wzrasta to zmniejsza się cena. Jeśli dysponujemy 1000 zł na zakupy i wydajemy wszystko od razu; to do tej wartości dostosowuje się wielkość podaży i cena produktów.

Ale jeśli wydajemy jedynie 500 zł, resztę odkładamy „na później”, to ma to także wpływ na podaż i cenę towaru. Kiedyś za jedną muszelkę dostawaliśmy jeden kamyczek, dziś za dwie muszelki dwa kamyczki; jesteśmy równie bogaci jak kiedyś, tylko spadła wartość i muszelki i kamyczka. Gorzej by nam było, gdybyśmy za dwie muszelki mogli kupić tylko jeden kamyczek; znaczy to, że inflacja o połowę zmniejszyła nasz stan bogactwa. Ponieważ obrót gospodarczy to wymiana milionów dóbr przez miliony osób, dla ogółu istotne znaczenie ma utrzymanie stabilnej wartości przynajmniej jednego czynnika: pieniądza. Po to też państwa, powierzając narodowym bankom emisję narodowej waluty, nakładały na emitentów obowiązek utrzymywania stabilnej wartości pieniędzy. Oczywiście, od czasu Kaina, ludzie znają urok bogacenia się „na skróty” przez oszustwa, kradzież, fałszowanie pieniędzy; „na skróty” bogaciły się też państwa rabując inne lub emitując „fałszywe” pieniądze... ale ta droga „na skróty” zamiast do dobrobytu prowadziła na szubienice.

Prawdziwe trwałe bogactwo nie rodzi się z oszustw, ani z rabunkowej eksploatacji tego „co Bóg dał”, ale z pracy i oszczędności. Obojętne czy chcemy naśladować sukces gospodarczy Niemiec z czasów Adenauera, czy Stanów Zjednoczonych lub współczesnych Chin; w każdym przypadku źródłem ich sukcesów była praca, oszczędzanie i wykorzystanie wypracowanych oszczędności jako kapitału inwestycyjnego. Jeśli w tych krajach nie byłoby stabilnego pieniądza, inflacja zniechęciłaby do oszczędzania, a to by uniemożliwiło gromadzenie kapitału inwestycyjnego.

Rozwój to stałe dążenie do zwiększania podaży produktów, bez tego bezcelowe byłoby gromadzenie i inwestowanie kapitału. Zwiększanie podaży dzięki obniżaniu cen produktów ma swoje granice; nie ma sensu sprzedawać po cenach niższych niż koszt produkcji. Dążąc do rozwoju możemy ruszyć drugą stronę równania: zwiększyć ilość pieniędzy w obiegu lub przyspieszyć ich obieg. Tu jednak pojawia się niebezpieczeństwo inflacji. Emitując zwiększoną ilość pieniędzy liczymy, że w odpowiedzi zwiększy się produkcja; ale równie dobrze produkcja może zostać na tym samym poziomie, zwiększą się ceny. W czasach real-socjalizmu wypróbowano różne metody zapobiegania temu, w tym przez regulacje cen. Efekt tego był żałosny; zmniejszała się podaż towarów o cenach regulowanych, zwiększał się „czarny rynek”; innymi słowy mieliśmy puste półki, kolejki, a obok przepełnione towarem sklepy „pewex-owskiej” (towar za dolary) i „ryneczkowy” towar „z pod lady”. Próbowano też odgórnymi nakazami wpływać na zwiększenie produkcji państwowych firm; skutek był równie żałosny. Inflacja, ta widoczna i ta „ukryta” w postaci pustych półek, była sygnałem poważniejszej choroby nazywanej „real-socjalizmem”. Próby jej tłumienia były bezskuteczne bez zmian systemowych. Miłośnicy socjalizmu świadomie o tym zapominają; ale np. tzw operacja cenowa wprowadzona pod osłoną stanu wojennego, przyniosła podwyżki cen, a tym samym obniżenie poziomu życia o 20-30%; a więc była to porównywalna z reformą Balcerowicza zwaną „terapią szokową”. Ta terapia z 1982 r. nie przyniosła żadnych pozytywnych skutków; bo nie da się zbić gorączki, nie lecząc chorego organizmu.

Obecną inflację można także uznać za sygnał poważniejszej choroby całego organizmu. Czynniki zewnętrzne: wzrost cen nośników energii, wyższe obciążenia za emisje zanieczyszczeń itd., w podobnym stopniu działały na wszystkie kraje europejskiej. Podobny był też pomysł, by groźbę recesji powodowanej lockdownami „covidowymi” przegnać zwiększoną emisją pieniądza. Efekt tylko jest inny: inflacja w Polsce jest blisko dwa razy wyższa niż w innych krajach UE. Nie tłumaczmy błędów niewiedzą; pan Glapiński ma tytuł profesora ekonomii, korzysta z rad innych utytułowanych ekonomistów.

Miał więc prezes NBP świadomość, że po 2016 r. inwestycje prywatne zmniejszyły się z ponad 20% PKB do ok 16%. W 2020 r. udział inwestycji w PKB wyniósł 16,8%. Niższą stopę inwestycji zanotowały jedynie Grecja (11,1%) i Luksemburg (15,6%). Średnia stopa inwestycji w Unii Europejskiej wyniosła 21,6%, a w strefie euro 21,5%. Najwyższą stopę inwestycji zanotowała Estonia (31,3%), Irlandia (29,9%), Węgry (27,3%) i Austria (25,3%). W Czechach stopa inwestycji wyniosła 25,1%, w Rumunii i Szwecji 24,6%, w Niemczech 22,0%. Wskaźnik inwestycji pozwala dostrzec, czy zwiększona emisja pieniądza ma szansę przenieść się na wzrost produkcji, czy też zostaje „zjedzona” podwyżkami cen. Pomimo tego nasz NBP postanowił „ratować” rząd emitując około 300 mld zł „nadwyżkowego” pieniądza. Jednocześnie przyspieszył obieg pieniędzy. Utrzymując bardzo niskie stopy procentowe powodował, że trzymanie oszczędności w bankach przestało być opłacalne. „Ciułacze”, chcąc chronić swoje pieniądze, zaczęli inwestować w zakup nieruchomości; wybór ich dodatkowo ograniczyła „nacjonalizacja” części podmiotów notowanych na giełdzie papierów wartościowych. „Nacjonalizacja” zasłużyła na opinię najgorszej metody zarządzania; nawet tak zagorzali patrioci gospodarczy jak Morawiecki, Sasin i Ziobro nie inwestują swoich pieniędzy w „Orlen”, PGE czy JSW.

Przekonanie, że niska, będąca „pod kontrolą” inflacja jest korzystna dla rządu, miało swoje racjonalne podstawy. Podatki płacimy w procentowej zależności od dochodu lub wydatków; pensje budżetówki, emerytury i wydatki na pomoc społeczną ograniczone są kwotami różnych „progów”. Dzięki inflacji budżet zarobił ok 80 mld zł. więcej; nie musiał przy tym podnosić wydatków na 500+ czy inne świadczenia. Rząd z oczywistych przyczyn jest zainteresowany nawet krótkotrwałym „sztucznym” ożywieniem gospodarki; w imię tego gotów jest poświęcić stabilność pieniądza. Za pieniądz odpowiada Prezes NBP. Zdarzało się w ostatnim trzydziestoleciu szereg konfliktów między NBP a rządem, na tym tle; mimo nacisków polityków ani pani Gronkiewicz-Waltz, ani Balcerowicz, ani Marek Belka, nie zgadzali się by „psuć” emitowany pieniądz. Oszustwo, fałsz i kradzież nie jest drogą do trwałego bogactwa, inflacji nie da się utrzymywać pod kontrolą; wcześniej czy później przynosi ona druzgocące skutki dla całej gospodarki, a więc całego społeczeństwa. Zatem nawet prezes Kaczyński musiał wskazać walkę z inflacją jako priorytet rządu.

Z omówionej wyżej zasady równowagi popytu z podażą wynikają różne formy walki z inflacją. Można liczyć na rozwiązanie idealne i bezbolesne: wzrośnie produkcja i to wpłynie na zahamowanie wzrostu cen. Miłe to, ale raczej trudne do urzeczywistnienia, biorąc pod uwagę zbyt niską wartość inwestycji w ostatnich latach; zwiększanie podaży importem grozi dalszym osłabieniem złotówki. Drugie rozwiązanie to różnorodne formy wymuszające ograniczenie wzrostu cen, a więc taka czy inna ich regulacja. Do tego typu działań należy m.in. wprowadzana obniżka podatku pośredniego VAT-u lub akcyzy. Ponieważ decyduje reakcja podaż-popyt, owe działania regulacyjne rzadko przynoszą efekt. Obniżki podatku, gdy istnieje duży popyt, prowadzą najczęściej do dodatkowego wzrostu zysku producentów. Zatem oddziaływanie na ceny i wielkość produkcji rzadko okazuje się skuteczne w sytuacjach nierównowagi.

Skuteczniejsze jest ograniczanie inflacji przez interwencje po drugiej stronie równania. Trzeba albo zmniejszyć ilość emitowanych pieniędzy, albo wydłużyć ich obieg. Tego typu działania były podstawa dwóch najsłynniejszych polskich reform monetarnych: reformy Grabskiego w 1924 r. i reformy Balcerowicza w 1989 r. Nadmiar pieniądza trzeba zdjąć zamrażając płace i świadczenia społeczne, egzekwując podatki i zwrot zaciągniętych kredytów. W 1989 r. około 20% emitowanego pieniądza nie miało pokrycia w produkcie; chcąc zdusić płomień hiperinflacji trzeba było ludziom, nie patrząc komu i czy sprawiedliwie, zabrać 1/5 dochodów i spalić. Póki nie mamy hiperinflacji, możliwe są rozwiązania mniej drastyczne. Takimi może być zachęcenie wysokimi stopami oprocentowania ludzi do lokowania gotówki w bankach, a więc do wydłużenia obiegu pieniądza. Coś jednak za coś? Ta metoda prowadzi do wzrostu kosztów obsługi już zaciągniętych kredytów. Doprowadzić to może do bankructwa wielu osób, które zainwestowały w kupno mieszkań na kredyt, a to uderzy także w banki. Podwyższenie stóp procentowych uderzy także w producentów, przyczynić się do spadku produkcji.

Pewne są trzy rzeczy. Inflacja jest szkodliwa dla gospodarki, a najbardziej uderza w najsłabszych: emerytów, rencistów, w osoby uzależnione od pomocy społecznej. Nie ma możliwości utrzymania inflacji na bezpiecznym poziomie, jest to mechanizm samonakręcający się, nie da się go regulować. Nie ma bezbolesnych i sprawiedliwych społecznie metod tłumienia inflacji; lekarstwo zawsze będzie gorzkie. Dodajmy do tego jeszcze jedną prawdę. Skoro inflacja jest jak gorączka sygnalizująca chorobę, to konieczne jest nie tylko „zbicie” gorączki aspiryną, ale zdiagnozowanie stanu zdrowia i podjęcia całościowej terapii.

Im bardziej gospodarka jest przeregulowana, przeciążona podatkami, zdominowana przez monopole, ręcznie zarządzana przez polityków; tym większe niebezpieczeństwo powrotu inflacyjnej gorączki. Przyczyną „ukrytej” inflacji, odczuwalnej w czasach Gierka od 1974 r., było nie tylko poluzowanie polityki monetarnej, nie tylko wyraźny wzrost płacy przy „zamrożeniu” cen towarów; ale także wielkie mocarstwowe inwestycje socjalistyczne, nawet tak gloryfikowane jak budowa Huty „Katowice”, Portu Gdańskiego, trasy DK-1, kolejowej linii siarkowo-węglowej itd. Nietrafiona inwestycja jest zbędnym kosztem przedsiębiorstwa; wielkie, ekonomicznie nieracjonalne inwestycje państwowe, są kosztem obciążającym całe społeczeństwo. Warto o tym pamiętać, gdy zachwycamy się przekopem Mierzei, planami budowy hiperlotniska w Baranowie, zmarnowaniem pieniędzy na nieukończoną elektrownie węglową w Ostrołęce, czy wydaniu miliardów na podtrzymywanie bytu kopalni węgla brunatnego w Bełchatowie i Turoszowie.

Prawdy owe warto sobie zakodować. Nie jest tak, że opozycja zna cudowne lekarstwo bezboleśnie ratujące przez drożyzną. Nie jest tak, że jak premierem będzie pan Tusk, to UE rzuci się ratować nasz system monetarny. Polityk może obiecywać cuda, ale cudotwórcą nie jest. Są choroby, którymi zarazić się łatwo, a nawet miło i przyjemnie. Nie należy potem wściekać się na lekarza ordynującego niemiłą i nieprzyjemną terapię. Niestety, nikt w naszej historii nie rozliczył tych, którzy państwo doprowadzili do bankructwa; za to przed wojną psy wieszano na Grabskim, a w naszych czasach na Balcerowiczu. Nie jest wykluczone, że PiS w przyszłym roku świadomie pozbędzie się władzy, poczeka, aż opozycja „skompromituje się” trudnymi reformami, by znów triumfalnie wrócić do rządu, psuć na nowo coś co z trudem naprawiono. Tak może być, bo zazwyczaj władza jest taka na jaką społeczeństwo zasługuje.

Zwyczaj powoduje, że życzymy sobie „lepszego” Nowego Roku. Optymizm nadaje sens życiu. Przykro mi, lecz nie widzę w najbliższej perspektywie by było lepiej. Wejdziemy w stan stagflacji* – kilkunastoprocentowej inflacji nie przenoszącej się na wzrost PKB. Będziemy musieli przyzwyczaić się do drożyzny, do rosnącego marginesu biedy, do zwiększonego rozwarstwienia społecznego, dostrzeganego nie tylko różnicami materialnymi, ale także dostępem do lepszych usług społecznych: służby zdrowia, oświaty, kultury. Za wyjście z tego socjalistycznego skansenu będziemy musieli płacić coraz wyższą cenę.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa

* Stagflacja – zjawisko makroekonomiczne, polegające na jednoczesnym występowaniu w gospodarce państwa zarówno znaczącej inflacji, jak i stagnacji gospodarczej.