Nasza armia zwarta

„Nasza armia zwarta, ale g... warta” - podśpiewywałem sobie radośnie lat temu czterdzieści z hakiem, gdym jako rekrut trafił w szeregi Ludowego Wojska Polskiego. Przypuszczenia, co do zwartości i wartości, potwierdziły doświadczenia mej dwuletniej służby „Ludowej Ojczyźnie”.

Przekonujące zwłaszcza było doświadczenie kilkudniowych manewrów, gdyśmy 50 ciężarówkami „Star 66” z doczepionymi 40 armatami 85 mm wz. 1944 r. uganiali się po lesie za niewidocznym wrogiem. O własnych siłach wróciło 6 ciężarówek, przez następny tydzień musieliśmy znów buszować po lesie szukając popsutego i porzuconego sprzętu. Nikt nie musiał do nas strzelać, nasza armia się sama rozleciała z przyczyn technicznych. Wodzem, Ministrem Obrony Narodowej, był wówczas pan Wojciech Jaruzelski, wdzięcznie się prezentujący w generalskich pagonach. Zresztą generałów nie brakowało, było ich w takim nadmiarze, że wkrótce opanowali rząd i administrację.

Generał nie zastąpi jednak sprawnego czołgu; myśl zaś nasza taktyczna i strategiczna nie potrafiła nawet porządnego munduru i wygodnych butów wyprodukować. Armia dobrze prezentowała się na defiladach, zdolna była do pokonania „wroga” wewnętrznego (nawet ruchu „Solidarność) i zewnętrznego, pod warunkiem, że ten wróg nie był uzbrojony i wyznawał pacyfistyczne zasady.

Pozory jednakże mylą, posiadająca taką szwejkowską armię Polska za PRL-u, była lepiej niż dziś przygotowana na wypadek współczesnej wojny. Wynik wojny, to pokazują nam różnorodne doświadczenia współczesnych konfliktów, nie zależy tylko od technologicznej i organizacyjnej sprawności armii, ale także od umiejętności samoorganizacji społeczeństwa w ekstremalnie trudnych warunkach.

Wszelkie ćwiczenia sprawdzające wartość bojową wojska naszego i sojuszniczego powinny uwzględniać przyszłe realia: jak zachowa się nasze społeczeństwo w sytuacji braku zasilania energią elektryczną i – związanego z tym – braku łączności. W systemie w którym nasze bezpieczeństwo energetyczne zależne jest od dużych wytwórców, wystarczy 24-godzinne bombardowanie, by zepchnąć nas w epokę przed-edisonową. Ponieważ nasze supernowoczesne smartfony nie działają dłużej niż dobę, bez doładowania, w trzecim dniu wojny żaden minister, ani żaden „wujek google” nie podpowie nam co robić. Pozostanie nam wywiesić białą flagę wraz z informacją: z powodu awarii energetycznej kraj od dziś jest nieczynny. Niestety, to co oczywiste, nie dociera do wyobraźni osób odpowiedzialnych za obronność Polski: Prezycdent, Premier i Minister ON mają inne priorytety.

Decyzja o zakupie czołgów amerykańskich typu Abrams, ogłoszona – ni z gruszki ni z pietruszki – przez Wodza Kaczyńskiego, jest ilustracją owych „innych priorytetów”. Nieszczęsny nieudacznik pan Błaszczak próbował dorobić do tego jakieś mądre uzasadnienie, wskazując na konieczność obrony Bramy Smoleńskiej. Wyszło jak zawsze, bo to nie czasy Batorego, dziś przez Bramę Smoleńską szmugluje się polskie jabłka z Białorusi do Rosji, a w tym celu Abramsy są mało przydatne. Ogólnie biorąc użyteczność Abramsów jako straszaka na wroga jest dość duża, pod warunkiem, że będą one zdolne do jazdy.

Tu jest do przezwyciężenia kilka problemów: trzeba zbudować całe zaplecze remontowe, bo u nas mierzy się w centymetrach a w Ameryce w calach; trzeba – z podobnych powodów – zapewnić produkcję lub zmagazynowanie odpowiedniej ilości amunicji; trzeba zainwestować w infrastrukturę transportową, bo ważący 78 ton czołg rozwali budowane w polskim standardzie drogi; trzeba wojsko doposażyć w odpowiednie śmigłowce, drony, sieć kierowania, osłonę przeciwlotniczą i przeciwrakietową, by nam ktoś złośliwie nie odstrzelił zmodernizowanymi katiuszami tych drogich, pancernych zabawek. Ze względu na owe kosztowne okoliczności, sensownym byłoby umieszczenie bazy polskich Abramsów w Libii (razem z czołgami amerykańskimi), bo wtedy koszt uzupełnień weźmie na siebie sojusznik.

To bynajmniej, nie są kpiny. Tak dziś wygląda logika rozwoju myśli strategicznej. W dziedzinie czołgów chodzi ona jak pijany po Kusiętach: był program modernizacji uzyskanych z Niemiec czołgów Leopard 2, nie udało się to w naszej zbrojeniówce, więc wymyślono ideę polskiej konstrukcji czołgu „nowej generacji”, co skończyło się decyzją o malowaniu T-72 na zielono. Zakup Abramsów bez powiązania z inwestycjami amerykańskimi w „Bumarze”, oznacza zgon tego zakładu. Cóż, taki jest efekt oddania przemysłu zbrojeniowego w pacht politycznym nieudacznikom.

Realna strategia obronna Polski to dziś pokorne chronienie się po skrzydłem amerykańskiego protektoratu. W 2016 r., gdy z woli Kaczyńskiego ministrem ON był Antoni Macierewicz, taka doktryna obronna została określona przez „cudowne dziecko” PiS pana Tomasza Szatkowskiego. Urodzony w 1978 r., zanim ukończył trzydzieści lat był już wiceprezesem Bumaru i szefem sekretariatu wicepremiera Gosiewskiego. W 2009 r, przez trzy miesiące pełnił obowiązki prezesa TVP. Szybkie kariery nie dziwią w PiS, w przypadku Szatkowskiego uznać należy, że jest on dobrze przygotowany do wysokich funkcji: ukończył prestiżowe uczelnie polskie, kształcił się także w zakresie obronności na uczelniach angielskich i amerykańskich.

Z pewnością, jeśli chodzi o przygotowanie, to był on najlepiej wykształconym cywilem, obejmującym kierownicze stanowisko w MON; może dzięki temu jako wiceminister odpowiedzialny za strategię rozwoju sił zbrojnych, przetrwał dłużej od swego patrona. Odwołany w 2019 r. został nominowany ambasadorem Polski przy NATO. Szatkowskiemu zarzucany jest związek z osobami o wyraźnie filo-putinowskich sympatiach, lecz nie na tym polega problem. Jego kurs pro-amerykański ukierunkowanym był na byłego prezydenta Trumpa i jego polityczne otoczenie. Jako polski przedstawiciel przy NATO z nieufnością jest traktowany przez polityków z otoczenia nowego prezydenta Joe Bidena. Strategia Szatkowskiego – pokorne chronienie się pod amerykańskim protektoratem – nie ma dziś liczących się odbiorców w Białym Domu i w Pentagonie.

Doktryna Szatkowskiego, wbrew głoszonym hasłom, nie stawiała na umocnienie suwerenności, nie próbowała nawet dążyć do partnerstwa wewnątrz NATO. Organizację i modernizację polskiej armii podporządkowano Protektorowi, nasze jednostki wojskowe dostosowano do roli sił pomocniczych amerykańskiej armii. Wewnątrz NATO stawiano na współdziałanie z Rumunią, wspólnie z nią tworząc pro-amerykańską flankę UE. Podporządkowanie polityce Trumpa uwidaczniało się w świadomym osłabianiu zdolności obronnych UE, blokowaniu rozwoju wspólnej europejskiej strategii i organizacji obronnej, ograniczeniu zamówień i współpracy z europejskimi koncernami zbrojeniowymi.

Konflikt z Francją o „Caracale”, zamrożenie programu współpracy z Niemcami przy modernizacji Leopardów, brak decyzji w sprawie ewentualnego zakupu szwedzkich łodzi podwodnych, tego rodzaju działania przy preferowaniu zakupu uzbrojenia amerykańskiego (bez przetargu i ofsetu), a nawet tureckiego (drony) budują wobec Polski atmosferę nieufności. Świetne wykształcenie Szatkowskiego nie usprawiedliwia zapominania lekcji o 1939 r., gdy klęska naszego kraju łączyła się z niechęcią Francuzów do umierania za Gdańsk. Ilu dziś Francuzów, Niemców, Czechów, Rumunów itd. gotowych jest umierać za Gdańsk i Warszawę...? Nie oburzajmy się, u nas też brak entuzjastów walki o Rygę i Kijów; ale myślący o przyszłości polityk powinien dbać o sympatię bliskich sąsiadów.

Protektorat amerykański, nie poparty realnym współdziałaniem z bliskimi, europejskimi sojusznikami, jest niepewną gwarancją bezpieczeństwa. Ta niepewna gwarancja jest w dodatku psychologicznym osłabieniem wewnętrznych naszych sił obronnych. Nie wiemy ilu Czechów i Rumunów gotowych jest umierać za Gdańsk, ale nie wiemy także ilu Polaków gotowych jest oddać życie za Warszawę. Tromtadracja patriotyczna jest oderwana od realiów, większość społeczeństwa jest ugłaskiwana zapewnieniem, że jakby coś, to mamy cztery czołgi i najsilniejszego sojusznika. Wróćmy więc do opisanej wcześniej sytuacji wyłączenia energetycznego kraju.

Pan Kaczyński nie ogłosi patriotycznego manifestu w TVP, bo z braku prądu telewizja nie będzie działała. Minister nie wyda rozkazów oddziałom WOT, bo nie będzie miał łączności. Premier nie będzie miał żadnego wpływu na działania przedsiębiorstw. Ludzi pochłonie desperacka walka pt. jak przetrwać bez prądu; a to przy naszym uzależnieniu od nowoczesności oznacza także brak dostaw wody, zamknięcie sklepów, punktów usługowych, banków, urzędów, rozpad służby zdrowia. Po ogłoszeniu, że nasz kraj nie działa z braku prądu, nawet przyjazny rząd amerykański uzna, że nie warto bić się o „upadły” kraj na peryferiach.

Wiedząc, że dziś każda wojna zaczyna się od ataku na sieć zasilania energetycznego, nie mamy żadnego planu B. W teorii MON powinien być największym zwolennikiem energetyki rozproszonej, w praktyce wspiera ideę: dobro Tauronu, PGE i Orlenu jest dobrem Polski. W teorii każdy zawodowy żołnierz wie, że zdolność bojowa wynika z umiejętności samodzielnego podejmowania decyzji nawet na najniższych szczeblu. W praktyce dominuje skrajny centralizm, uzależniający wszystko od decyzji „góry”. Lekceważonym przeżytkiem jest system obrony cywilnej; dziś istnieje on „pro forma”, nie sprawdza się stanu zasobów rezerw żywnościowych i materiałowych, nie przeprowadza się ćwiczeń, nie uaktualnia się procedur i systemów mobilizacji ludzi i sprzętu. Bezsilność obrony cywilnej widoczna jest w praktyce, gdy bezpieczeństwo zagrożone jest powodziami, huraganami, śnieżycami; wszelkie działania ratownicze podporządkowuje się „odgórnemu” zarządzaniu.

Nie próbowano sięgać po zasoby organizacyjne obrony cywilnej, gdy zapanował okres strachu przed pandemią; przeciwnie dążono do ścisłego scentralizowania wszelkich działań: od decyzji o zamykaniu ust maseczkami po szczepienia ochronne. Na wsiach przetrwała jeszcze stara forma samoorganizacji społecznej, jaka są Ochotnicze Straże Pożarne, w miastach nawet tego nie ma. Zamiast promować, szkolić, doposażać tego rodzaju lokalne formy samoorganizacji społecznej, myśli się raczej o ich ubezwłasnowolnieniu i podporządkowaniu centrum. Centralizm jest najgorszą receptą nie tylko na rozwój Polski, ale także na utrzymanie jej zdolności obronnej. Centralizm jest zaprzeczeniem patriotyzmu; patriotyzm buduje się nie na hasłach, lecz na konkretach. Zazwyczaj ludzie nie mają ochoty umierać za Prezydenta RP, jego dwór i patrona; ale większość z nich jest gotowa do poświęceń by ratować najbliższych sąsiadów. Ta, płynąca z wskazań moralnych, solidarność lokalna jest największą naszą siłą obronną. Nie wolno tego niszczyć.

Priorytetem polityka jest zdobycie władzy. Dla niektórych władza jest jak wódka dla alkoholika, chcą ją mieć stale w nieograniczonej ilości. Dobro społeczne, w tym bezpieczeństwo ludzi, bywa podporządkowane owemu pragnieniu władzy. Taki jest świat, do pewnych granic możemy to tolerować. Demokracja daje nam pewne gwarancje bezpieczeństwa, możemy władzoholików wysłać na przymusowy odwyk. Problem w tym, że demokracja jest słabsza od czołgów, nie tylko Abramsów, ale nawet odmalowanych T-72.

Warto więc czujnie śledzić czy władza wzmacnia armię, by ta stała na straży naszego bezpieczeństwa; czy może po to, by wojsko chroniło władzę, zagrażając naszemu bezpieczeństwu. Po co Kaczyńskiemu Abrams, w jego wieku bardziej zalecany dla zdrowia byłby rower...?

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa