Kompromis: potrzebny, ale już niemożliwy

Kompromis nie jest kompromitacją, a zgoda nie oznacza ugody dupy z batem. To trzeba zawsze wyjaśniać, bo jako społeczeństwo zostaliśmy skutecznie ogłupieni przez edukacje publiczną, prowadzoną przez polityków od przedszkola do domu starców, w szkołach, w kościołach, domach prywatnych, w telewizorach i na cmentarzach, wszędzie gdzie tylko sięgnie polityczne wścibstwo.

Wbito nam w głowy trzy, sprzeczne z kulturą kompromisu, dogmaty:
1) Jedność narodowa
2) Wyraźne rozróżnienie moralne: my – to dobro; oni – to zło
3) Szlachetna odwaga bezkompromisowości.

Do każdego z tych punktów przywiązano setki opowiastek i oleodruków historycznych, wciśnięto nam gorset poprawności nacjo-politycznej, heretykom zagrożono stosem. Rozkuć z tego zakute łby jest zadaniem dość trudnym, lecz niezbędnym, jeśli w końcu chcemy znormalnieć.

Jedność jest naczelnym sloganem wszystkich dyktatorów świata; jest jednocześnie ich największym marzeniem. Cóż może być piękniejszego dla Putina, Łukaszenki czy innych, żywych jeszcze, Kadafich, jak widok zjednoczonego narodu i siebie na czele owego zjednoczenia. Biznesmen dąży do zdobycia pozycji monopolisty, polityk do jedności, rozumianej także jako monopol racji. Niestety, demokracja współczesna spętana jest jakimiś liberalizmami (pewnie wymyślonymi przez Żydów, masonów i cyklistów), samą przemocą nie da się jedności narzucić. Jedność jednak można scalić strachem, stąd straszenie i umiejętność zarządzania strachem stałą się podstawową wiedzą w profesji polityków. Tzw. prawicowcy powtarzają za Schmidtem o konieczności „identyfikacji” wroga, tzw. lewica identyfikuje takowego na podstawie teorii rewolucyjnych uzupełnionych odczytywaniem „znaków czasu”. Agresywność jednych i drugich jest zrozumiała; bez wrogów nie są w stanie istnieć.

Panika pandemiczna COVID-19 jest znakomitą okazją nawoływania do jedności w imię walki z „podstępnym, niewidocznym wrogiem” i z tej okazji korzystał pan premier Morawiecki przy okazji mowy o niczym, czyli prezentacji rządowej strategii walki z epidemią. Pan marszałek Rydz-Śmigły walcząc z jeszcze gorszym, widocznym wrogiem – z Niemcami we wrześniu 1939 r  - też stawiał na jedność.

W jednym i w drugim przypadku wiarygodność słów o jedności wynika z odpowiedzi na proste pytania:
1) Czy w obliczu zagrożenia skorzystano z wiedzy specjalistów, zebrano grono znanych fachowców, którzy po otwartej i publicznie przeprowadzonej dyskusji, wypracowali wskazania jak należy postępować?
2) Czy doświadczenia z tzw. pierwszej fali pandemii zostały krytycznie ocenione, czy dokonano ewaluacji wskazującej mocne i słabe punkty, tak by w razie potrzeby korygować metody działań ?
3) Czy dokonano tej korekty, eliminując słabe punkty, zmieniając system zarządzania, przygotowując zasoby na wypadek powrotu sytuacji krytycznej?

Pan Morawiecki były prezes banku powinien wiedzieć, że są to pytania z zakresu alfabetu zarządzania. Ale cóż, nawet banksterzy bywają jak dzieci zaskakiwani zmianami kursu cyklu koniunkturalnego..W polityce władza kojarzy się z nieomylnością, stawianie tych pytań jest więc czymś gorszym od herezji w Kościele. Rząd w Polsce nie jest jednak po to, by dawać przyjemność rządzącym; utrzymujemy z podatków instytucje państwa, by te realizowały zadania zgodnie ze swoimi konstytucyjnymi kompetencjami. Warto pamiętać, że celem rządu nie jest tylko walka z wirusem.

W zakresie ochrony zdrowia Konstytucja (art 68) definiuje:
„1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia.
2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych.
3. Władze publiczne są obowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku.
4. Władze publiczne są obowiązane do zwalczania chorób epidemicznych i zapobiegania negatywnym dla zdrowia skutkom degradacji środowiska.
5. Władze publiczne popierają rozwój kultury fizycznej, zwłaszcza wśród dzieci i młodzieży.”

Nie negując wagi walki z pandemią trzeba sobie pewne rzeczy uświadomić. Nadal największym zabójcą Polaków są choroby nowotworowe i choroby układu krążenia. Obserwowany upadek systemu ochrony zdrowia, powoduje, że nawet osoba ubezpieczona (więc zawierająca umowę z instytucjami państwa) nie może liczyć na dostęp do świadczeń zdrowotnych, w tym pomocy w przypadkach zagrażających życiu (wstrzymanie operacji i terapii w chorobach nowotworowych, brak miejsc w szpitalach by leczyć ofiary zawałów i udarów, skutkujące pogorszeniem stanu zdrowia odwlekanie lub wstrzymywanie terapii w tzw. „mniej groźnych” przypadkach: cukrzyca, POChP, reumatyzm, choroby psychiczne itp.). Na „czas pandemii” znikło z katalogów obowiązków instytucji państwa „zapewnienie szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku”.

W świecie technokratów idealizuje się specjalizacje. Mamy więc profesorów „zakaźników”, wyspecjalizowanych w walce z epidemiami; rząd może z ich rad korzystać (ale nie musi, więc nie korzysta). Ważne jednak, by w dyskusji „co robić?” równie uważnie wysłuchano innych specjalistów. Poświęcenie życia 10 osób chorych na nowotwór, po to, by szczycić się uratowaniem 1 zarażonej na COVID-19; to nie matematyka tylko barbarzyństwo. Jedność jest zbędna, a nawet szkodliwa, gdy w drodze dyskusji wypracowujemy optymalne rozwiązania. Nie wystarczy powołać się na realny lub wyimaginowany konsensus (robimy coś, bo „wszyscy” uważają to za słuszne); przekonującym argumentem może być pokazanie drogi dochodzenia do konsensusu. „Wczoraj” pan Prezydent RP i pan Premier z lekceważeniem traktowali obowiązek noszenia maseczki; „dziś” sygnują wprowadzenie drakońskich kar za ich nienoszenie; dobrze wiedzieć, jakie i czyje argumenty ich przekonały do zmiany zdania. Udawanie nieomylności prowadzi jedynie do osłabienia autorytetu wiedzy.

Zwolennicy nieomylności i jedności narodowej twierdzą często, że wobec zagrożenia nie ma czasu na dyskusję – trzeba działać. Odpowiedzieć im można krótko: lepiej nie robić nic, niż robić rzeczy bez sensu. Zwłaszcza, że skala nieszczęść powodowana tzw „walką z epidemią” przerasta wielkość sukcesów. Twierdzenie, że, nawet gdy się mylimy, to chcemy dobrze; bo my jesteśmy „dobrzy” a oni „źli”; jest zbędną moralistyką połączoną z grzechem pychy. Zwariowalibyśmy, gdyby w naszym, zwyczajnym życiu nie obowiązywała zasada domniemania „dobra”. Przyjmujemy, że lekarz chce nas „dobrze” leczyć, nauczycielka „dobrze” chce uczyć nasze dzieci, kucharz chce nas „dobrze” nakarmić, mechanik „dobrze” zreperować  nasz samochód itd. Nawet, gdy zdarzy nam się spotkać złego lekarza, kucharza, nauczyciela, mechanika, nie rezygnujemy z owego domniemania dobra. Bo jakże nam inaczej żyć? Czy jesteśmy w stanie samodzielnie kontrolować wszystkich, by móc korzystać z usług tylko „dobrych”? Człowiek obawiający się, że każdy lekarz, kucharz, nauczyciel jest zły; i z tego powodu rezygnujący z ich usług; prawdopodobnie wymaga leczenia, bo to nie jest objaw normalności. Nie jest też normalne uzależnienie owego „domniemania dobra” od cech grupowych. Czy lekarz „gej” będzie źle leczył, a mechanik – Ukrainiec – źle naprawiał samochody? Na jakiej racjonalnej podstawie tak podejrzewamy, czy nas nie rani, gdy słyszymy, ze wszyscy Polacy to lenie i złodzieje? Podobnie działa taki podział w polityce. Politycy muszą się różnić i muszą dyskutować, by znaleźć optymalne rozwiązania naszych problemów społecznych. Możemy w czasie wyborów poprzeć rozwiązania proponowane przez partię X, bo nas partia Y nie przekonała; ale czy to znaczy, że ci od Y są „źli” i wszystko co proponują jest złe... Takie formy wzmożenia moralnego w polityce nadają się do leczenia, bo są  odległe od normalności.

Wygodne dla komfortu naszego życia domniemanie dobra, przekładać się musi na stosunek do kompromisu. Kompromis w pewien sposób chroni gatunek ludzki: żyjąc gromadnie na ograniczonej, ziemskiej przestrzeni musimy wypracować kompromisowy model współżycia, albo się wzajemnie powybijamy. Zatem osobnik bezkompromisowy jest okazem aspołecznego nieużytka, odpornego na wiedzę tumana o zapędach dyktatorskich. Zatem „świetny” to typ do upowszechnienia w programach szkolnych i innych akademiach oraz czytankach-ogladankach edukacyjnych. Uczyć trzeba czegoś innego, że dla różnego rodzaju „bezkompromisowych” tępaków-dyktatorków nie ma już miejsca w cywilizowanym świecie, że każdy powinien umieć ograniczać własne „ja”, tak by wszyscy mogli cieszyć się swoją przestrzenią wolności.

Zatem budowanie sztucznej jedności, na zasadzie bezkrytycznego podporządkowania się Wodzowi, w celu obrony dobrych przed złymi (masonami, gejami, Żydami, Arabami, cyklistami, ekologami i roszczeniowymi matkami); nie jest celem sensownym, zarówno w czasach normalnych jak pandemicznych. Dyktatura nigdy nie okazała się skuteczna w obronie obywateli, prowadziła nie do wzmocnienia, lecz do osłabiania państwa. Eliminacja kompromisu, jako zasady współżycia społecznego, doprowadzała najczęściej do wyzysku słabszych przez silnych.

Mówienie o kompromisie tutaj i teraz, dziś w Polsce, to retoryka abstrakcji. Wszak wzywając do jedności w imię walki z COVID-19, rząd demonstracyjnie lekceważy inne, niż własne, opinie, domaga się by opozycja w Sejmie i Senacie była jedynie potulną maszynką do przegłosowania jedynie słusznych ustaw. Mówi o jedności, a jednocześnie sam prowokuje protesty publiczny, jak chociażby protest kobiet spowodowany obcesowym i aroganckim zerwaniem tzw „kompromisu aborcyjnego”. Teraz i tutaj apele o dobrowolne wsparcie przez społeczeństwo rządowej „walki z COVID-19”, brzmią jak apel bata do dupy, by ta się dobrze nadstawiła.

Nie można dać się zaczarować słowem. Rządzenie to odpowiedzialność. Stan państwa pokazuje jakość rządzenia; skoro się zazdrośnie strzegło monopolu decyzyjnego, to nie wypada dziś na innych przerzucać odpowiedzialności. Nawet to, że walczy się w słusznej sprawie, z odpowiedzialności nie zwalnia. Przed stu lat Polska toczyła nieporównywalnie dramatyczniejszą walkę z wrogami widzialnymi (agresja bolszewików) i niewidzialnymi (epidemia tyfusu, hiszpanki, gruźlicy); wymagało to wyposażenia rządzących w nadzwyczajne kompetencje. Ale jednocześnie temu kto nadużył kompetencji, dał się skorumpować i zakupił tandetną broń, groziła kara śmierci. Wojna, co zrozumiałe, wymagała poświeceń od wszystkich; ale państwo nie uchylało się od obowiązku wypłacania odszkodowań, za straty powodowane przez swoje służby, nawet działające w najlepszej intencji. Dziś odwrócono pojęcie odpowiedzialności. Minister, inny wysoki urzędnik, zwolniony jest z wszelkiej odpowiedzialności za zakup „tandetnej broni”. Obywatel, który poniósł wymierne straty powodowane decyzjami rządu, zamiast na odszkodowanie, może liczyć jedynie na słowa o ewentualnym wsparciu. To przesunięcie ciężaru odpowiedzialności z rządzących na społeczeństwo ma pewne uzasadnienie logiczne; jak mówi przysłowie „widziały gały co brały”, więc skoro wybraliście taki rząd to się nim delektujcie.

Kompromis jest potrzebny. Powinniśmy dążyć cierpliwie do niego na poziomach nam najbliższych, budować solidarność sąsiedzką, akceptować bliźnich takimi jakimi są. Wiedząc, że w wielu kwestiach dzielą nas różnice nie do pokonania; powinniśmy umieć, mimo tego, współdziałać. Gdy to się uda, gdy taki kompromis połączy społeczeństwo, to polityczna dyktatura przestanie być nam potrzebna. Możemy jej jedynie powiedzieć: rządźcie się we własnym gronie, nam nie przeszkadzajcie, bo mamy poważniejsze problemy do rozwiązania, niż troska o wasze dobre samopoczucie.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa