Suwerenny barbarzyńca w ogrodzie

Barbarzyńca w ogrodzie jabłka kradnie, a słowo „suwerenność” stosuje na przemian z pałką, by pogonić stróżującego w sadzie ogrodnika. Pewnie zgodzilibyśmy się z takim opisem rządów Łukaszenki w republice Białoruś, rządów Putina w Rosji, Maduro w Wenezueli i blisko 100 innych dyktatorów suwerennych, państwowych potworków. Z pewnym wstydem, przynajmniej część z nas, przyzna, że opis ten pasuje także do Polski.

Suwerenność, w definicji z Encyklopedii PWN, to „supremacja państwa ujmowanego abstrakcyjnie, ludu lub innego piastuna tej władzy (np. monarchy) nad wszelkimi normami prawa wewnętrznego oraz pełna swoboda prowadzenia przez państwo polityki zagranicznej; faktyczna, a postulatywnie także prawna możność podejmowania przez podmiot sprawujący suwerenność decyzji politycznej, od której nie ma prawnej możliwości odwołania się do wyższej instancji”.

Definicja ta w każdym konkretnym wypadku wymaga uzupełnień, w postaci odpowiedzi na podstawowe pytania. Kto jest suwerenem? Czy jego supremacja może dotyczyć „wszelkich norm prawnych”? Czy możemy mówić o pełnej suwerenność państw, jeśli normą jest pokojowa współpraca międzynarodowa zakładająca samoograniczenie kompetencji państw, na podstawie porozumień dwu- lub wielostronnych?

Odpowiedź na pierwsze pytanie wydaje się prosta: suwerenem w Polsce jest naród; naród w rozumieniu konstytucyjnym: wszyscy obywatele Rzeczpospolitej. Drugie pytanie też dotyczy sprawy oczywistej: nasze państwo istnieje w oparciu o przekonanie o niezbywalnych prawach i wolnościach jednostki; ta niezbywalność jest granicą „wszelkich norm prawa wewnętrznego”. Trzecia odpowiedź jest równie banalna. Wartość porozumień, także porozumień międzynarodowych, wynika z ich dotrzymywalności; porozumienie między jednostkami ludzkimi wymaga wzajemnego ograniczenia ich wolności; porozumienie między państwa jest świadomym ograniczeniem prawa suwerenności.

Najważniejszym jest jednak pytanie: a skąd my to wiemy, dlaczego w ten sposób interpretujemy stan suwerenności państwa…? Wiemy, bo jako ogół tak to przyjęliśmy i zapisaliśmy w ustawie najwyższej, czyli w Konstytucji. Nasza suwerenność jest odzwierciedlona w Konstytucji; tym samym naruszenie lub pogwałcenie ustawy zasadniczej jest ciosem w naszą wolność zbiorową. Wypada to sobie powtarzać rano i wieczorem: broniąc Konstytucji, jej ducha, jej każdej litery, każdej kropki i przecinka bronimy Niepodległości i Suwerenności Rzeczpospolitej Polskiej. Nie ma innego patriotyzmu, choć tym słowem często posiłkują się wrogowie wewnętrzni i zewnętrzni Polski.

Jest dziś jak jest, a to jest daleko odległe od ładu prawnego zapisanego w Konstytucji. Nie dotyczy to rzeczy dalekich i abstrakcyjnych, lecz podstawowych odczuwalnych przez wszystkich. Jest ustawa, jedna z tych „tarcz anty-COVID-owych”, która przeszła cały proces legislacyjny, została podpisana przez Prezydenta i...nie weszła w życie, bo Premier zastrajkował i nie opublikował ją w Dzienniku Ustaw. Jest orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, nie wiemy czy prawomocne, bo Trybunał został nieprawnie obsadzony; ale i to – niewiadomej mocy prawnej orzeczenie – zależne jest od woli Premiera: czy i kiedy je opublikuje. W ten prosty sposób, z pominięciem Konstytucji, stworzono kategorię premierowskiego „liberum veto”; w Polsce mogą obowiązywać tylko takie przepisy prawne, które podobają się Premierowi.

W naszym, europejskim, obszarze cywilizacji, drogą ewolucji ukształtował się model praworządnego, suwerennego państwa demokratycznego, opartego na przekonaniu o niezbywalnych prawach jednostek oraz na równoważeniu i ograniczaniu zapisami prawnymi różnych ośrodków władzy: ustawodawczej, wykonawczej, sądowniczej. Wyżej opisany przypadek nadinterpretowania władzy Premiera, jest smutnym potwierdzeniem wyjścia z kręgu europejskiej cywilizacji. Władza stałą się jednocześnie ustawodawcą, wykonawcą i sądem; zniesiono niezbywalność praw jednostki, przysługuje jej tylko to co daje i odbiera władza. Rzeczywistym suwerenem przestał być naród, stało się nim abstrakcyjne „państwo”, czyli kamaryla trzymająca władzę. Powędrowaliśmy tam, gdzie, zdaniem niektórych, jest nasze miejsce: w mroźne ramiona cywilizacji Wschodu.

Jeśli zatem, chodzący na dwóch nogach i elegancko ubrany, polityk PiS mówi o determinacji w obronie polskiej suwerenności przez „szantażem” Niemców i Unii Europejskiej; to trzeba się spytać, o jaką suwerenność mu chodzi. Suwerenność narodu, wyrażoną zapisami Konstytucji; czy suwerenność kamaryli dzierżącej państwo...? Putin też chodzi na dwóch nogach, też ma elegancki garniturek, też mówi o suwerenności, o interesie i racji stanu Rosji i Rosjan, i... jakoś mu nie wierzę.

Na czym polega szantaż UE? Teorię o „zagrożeniu niemieckim” pominę z zażenowaniem; akurat największymi zwolennikami powiązania wymogu praworządności z przyznawaniem pomocowych środków europejskich są rządy Holandii, Finlandii i Szwecji, a kraje owe trudno posądzić o historyczne uprzedzenia. Tworzenie Unii jest procesem delikatnym, wszystkie państwa europejskie były przez doświadczenie historyczne przewrażliwione na punkcie swojej suwerenności. Logika organizacyjna wskazywała, gdy zgodzono się ogólnie na swobodę przepływy ludzi, towarów, usług i informacji, na konieczność przekazywania części państwowych suwerenności organom ponadnarodowym. Za każdym razem uzyskanie takiej decyzji przypominało wyrywanie zębów bez narkozy: pacjent wiedział, że to niezbędne, wrzeszcząc jednocześnie na znak protestu. Dumni ze swego systemu monetarnego, Niemcy cierpieli, gdy musieli swoją markę zastąpić euro; pewnie ból ich był większy niż Polaków, przyzwyczajonych, przez kilkadziesiąt lat doświadczenia, do traktowania swojej waluty jako ułomnego odpowiednika prawdziwej, czyli dolara. Wchodząc do UE byliśmy jak barbarzyńcy w ogrodzie, niezauważający trudu włożonego w pielęgnację roślin. Nas, jako ogół, nigdy nie interesowały historie innych, ich krzywdy, uprzedzenia, doświadczenia. Szliśmy tam opromienieni chłopskim przekonaniem, utwierdzanym demagogią polityków, że za nasze krzywdy dobrobyt europejski się nam, po prostu, należy. Z takim przekonaniem sięgaliśmy po pomoc unijną, warcząc jedynie, że ta UE bezczelnie narzuca celowość wydawania „naszych pieniędzy” i jeszcze bezczelniej chce to kontrolować.

A gdyby zdobyć się na odrobinę empatii... Podatnik polski z pobudek moralnych, być może zgodziłby się, że trzeba pomagać mieszkańcom Zairu, Sudanu czy Nigerii, bo inaczej umrą z głodu. Ale gdyby widział, że te jego pieniądze, zamiast do głodnych, trafiają do spasionych kacyków, służąc finansowaniu zakupu wypasionych limuzyn, willi z basenem i złoconych karet; to pewnie by się wściekł. Przeciętny podatnik  belgijski, niemiecki, szwedzki wie, że solidarność europejska jest niezbędna i wzajemnie korzystna. Z tego powodu nawet tłumi w sobie żal, że dzięki pomocy kraje obdarowane mogą sobie fundować czasem rzeczy, na które nie stać darczyńcę: najdroższe na świecie autostrady, wypasione aquaparki, miliardy wsadzone w niedziałające systemy informatyczne, szkolenia i działania społeczne, na których korzystają tylko firmy cateringowe. Podatnik europejski wie, że twórczo marnować jego pieniądze potrafi każda biurokracja; do pewnego stopnia godzi się z tym. Ale są granice tej cierpliwości: nie zniesie jawnego dokarmiania środkami pomocowymi kacyków partyjnych, finansowania ich wypasionych limuzyn, willi z basenem i złoconych karet. A trudno nie dostrzegać takowych obyczajów w tzw. „nowych krajach” UE, zwłaszcza na Węgrzech, ale także w Rumunii, Słowacji, Czechach, Bułgarii i Polsce. Są w tym gronie „grzeszników” kraje, które przynajmniej wiedzą, że to nie wypada; ale także są takie, które prawo grzeszenia przez rządzące elity tłumaczą swoim modelem suwerenności. Mimo wyuczonej doświadczeniem delikatności w ingerowaniu w sprawy wewnętrzne państwo członkowskich, władze UE musiały zareagować w obronie swoich podatników. Powiązanie kwestii praworządności z wypłacaniem środków pomocowych, ma w interpretacji Komisji Europejskiej, chronić owe środki, owe pieniądze europejskich podatników (w tym, o czym zapominamy, polskich podatników) przed zagarnianiem ich przez skorumpowane i zdemoralizowane elity rządzące w krajach, gdzie szwankują zwykłe mechanizmy kontrolne.

Niestety, Polska się do takich krajów zalicza. Naruszenie zapisów Konstytucji, jeśli skutkuje ono tylko wobec obywateli RP, wspólnota europejska zniosłaby spokojnie. Spokojnie bez protestów obserwowany jest wzrost zjawisk korupcyjnych i bezczelnych kradzieży, takich jak przywłaszczanie środków państwowych przedsiębiorstw na cele partyjne. Każda europejska demokracja rozwijała się wśród podobnych zjawisk, trzeba cierpliwie czekać aż społeczeństwo dojrzeje i pozbędzie się pasożytów i złodziei. Spokój ten jednak pryska, gdy rządzący w swej arogancji, udowadniają, że okradać i oszukiwać bezkarnie może także obywateli innych krajów unijnych. Sprawa obywatela Austrii oszukanego przez szefa rządzącej w Polsce partii, była tego wymownym przykładem. Putinowski wręcz napad z próbą rabunku na tzw. „oligarchów” Krauzego i Czarneckiego, świadczy o niepewności bytu każdego właściciela  przedsiębiorstwa, bez względu na jego kraj pochodzenia. Przekonanie rządzących, że Polacy to durnie nie potrafiący wybierać, więc trzeba ich zmusić do korzystania z „narodowych” mediów informacyjnych, z „narodowych” banków i firm ubezpieczeniowych, z „narodowych” stacji benzynowych i marketów spożywczych; nie usprawiedliwia chęci konfiskaty własności należącej do niemieckich, hiszpańskich, portugalskich, francuskich czy amerykańskich akcjonariuszy.

Problemem Polski, będącej w stadium świadomie wprowadzonej anarchii prawnej, jest nieprzewidywalność kamaryli rządzącej. Orban jest dyktatorem świadomym ograniczeń; łupi i oszukuje bez ograniczeń swoich, obywateli Węgier, ale inwestorzy zagraniczni otoczeni są ochroną.  Z Orbanen da się rozmawiać, bo jest przewidywalny, dotrzymuje zawartych umów i ma rzeczywisty wpływ na sprawy swojego kraju. Jego groźba zawetowania budżetu unijnego ma charakter pragmatyczny: pozwólcie mi kraść do pewnych granic, a ja się zgodzę „być praworządnym”. W Polsce, niestety, nie ma Orbana; nie ma już w magmie kamaryli rządzącej osoby gwarantującej dotrzymania jakichkolwiek umów, przewidywalność jest na miarę przysłowiowego „pijanego dziecka we mgle”. Premier nie rządzi nawet swoją Radą Ministrów, „podkłada się” realizując nie swoje pomysły polityczne. W lipcu na unijnym szczycie zaakceptował wstępnie unijny budżet wieloletni i zasadę połączenia go z wymogiem praworządności. Dziś pod naciskiem ekstremistów z kamaryli zmuszony jest do wycofania się z tego. Pan Jarosław Kaczyński, co było widać i czuć w długotrwałości rekonstruowania rządu, w losach ustawy „5 dla zwierząt”, czy orzeczenia TK w sprawach dopuszczalności  aborcji; ten nominalny wicepremier jest „politycznym trupem”, którego jeszcze nikt nie powiadomił o zgonie. Wyciąga się już tylko tego trupa z trumny, dla legitymowania różnych racji grupowych w rozgrywkach wewnątrz kamaryli. Trup Kaczyńskiego, bezsilny Premier i bezwolno-bezrozumny Prezydent stali się, w ostatnim czasie, zakładnikami w rękach politycznego gangstera, jakim jest Zbigniew Ziobro. Ten człowiek, ogarnięty rządzą władzy do granic obłędu, metodą szantażu wymusza tak skrajnie niekorzystną dla Polski decyzję, jaką jest zawetowanie unijnego budżetu.

Powtórzmy sobie raz jeszcze: obrona suwerenności Rzeczpospolitej, to obrona Konstytucji, jej ducha, jej każdej litery, jej każdej kropki i przecinka. To jest prawdziwy patriotyzm, to jest obowiązek każdego świadomego obywatela. Nie dajmy się ogłupić: nie jest patriotyzmem obrona interesów zboczonego polityka ogarniętego szaleńczą chęcią władzy. Niech sobie sam walczy z własnymi urojeniami, ale niech nie wciąga w to swoje szaleństwo całego polskiego społeczeństwa.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa