Udemokratycznić partie

Gdy urzeczywistnią się sny ministra Czarnka, nasza młódź, odpowiednio wychowana, nie będzie sypać na ulicach wulgaryzmami, najwyżej powie, wsparta o toposy narodowe: „odejdź chmyzie, bo ci przygrunwaldze pod Chocimiem, Moskalu skośnooki”.

To nie jest, niestety, śmieszne - to owoc tragicznej reguły, że odpowiedzialność za rzeczy ważne dla naszej zbiorowości przekazywana jest różnorodnym kreaturom politycznym, o bardzo wątpliwych kompetencjach do zajmowania się czymkolwiek. To jest dno, w dodatku słychać spod niego stukanie kolejnych aspirantów.

Dlaczego tak jest? Dlaczego z wielobarwności kultury antycznej najchętniej u nas adoptowane są obyczajowości z bizantyjskiego dworu cesarskiego? Odpowiem banałem: gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Wiemy i widzimy, że scentralizowana, wodzowska partia polityczna jest i będzie zawsze na kursie kolizyjnym z państwem demokratyczno-liberalnym. A jednocześnie, przy konstytucyjnym umocowaniu państwa demokratyczno-liberalnego, akceptujemy przepisy prawne tworzące i umacniające partyjny model wodzowski; akceptujemy fakt, że na żadnym szczeblu władzy publicznej nie mamy dziś w pełni wolnych i demokratycznych wyborów. Nie mamy dziś nawet partiokracji, bo to określenie sugeruje możliwość istnienia demokratycznych mechanizmów wewnątrz partii; mamy rywalizację klik zbudowanych według archaicznego modelu hordy: lider i biegnący za nim klienci. Klikowatość nie dotyczy tylko PiS, jest chorobą powszechniejszą.

Klikowatość konserwuje stan obecnego marazmu; wygrana PiS w trzech ostatnich wyborach wynikała m.in. z obaw, że nowa partyjna władza nie będzie lepsza. Nie było trudno wykazać, że rządząc wcześniej PO, SLD lub PSL też objawiały chorobę klikowatości; a co gorsze – po utracie władzy – nie próbowały nawet przeprowadzić analizy swoich błędów i wyleczyć się z choroby. Cóż, trudno wymagać, by każdy zdolny był jak Munhausen wyciągnąć sam siebie za włosy z błota.

Partia staje się wodzowska, bez względu na głoszoną ideologię i bez względu na charyzmę przywódcy, gdy wewnętrzne normy, w tym statut partii, temu sprzyjają. Na kształt tych norm mają wpływ tylko członkowie, a w ich interesie bywa utrzymanie klikowości. Partie nie utrzymują się ze składek członkowskich, wpływy z tego tytułu nie przekraczają 3% ich budżetów, nie mają więc interesu by zwiększać liczbę członków. W efekcie partie decydujące o życiu mieszkańców 230-tys. Częstochowy mają w tym mieście po kilkudziesięciu członków. Największe z nich, w tym PO i PiS, świadomie blokują napływ nowych i sprzyjają odejściu starych: z PiS odszedł o ostatnim okresie m.in. pracowity radny Artur Gawroński, z PO – radni: Jolanta Urbańska i Jacek Krawczyk. Zostało to pewnie przyjęte z ulgą przez kilkunastu, pozostałych w tych partiach, aktywistów; odczuwają dzięki temu mniejsze zagrożenie wewnętrzną konkurencją.

W partyjnym modelu PiS lider partii decyduje w praktyce kto ma być szefem lokalnych struktur, kto i na którym miejscu zostanie umieszczony na listach wyborczych, kto i w jakiej wysokości dostanie pieniądze na kampanie wyborczą, kto i na jakie stanowisko dostanie partyjną rekomendację. To nie partia sama się tworzy i sama rządzi; to lider tworzy partię i nią rządzi, ustawiając rzeszę członkowską w pozycji klientów zabiegających o dostęp do ucha decydentów. Nie łudźmy się, podobny mechanizm rządów lidera jest akceptowany w PO i innych partiach.

Obawy, że utrzymująca się tylko z prywatnych dotacji partia szybko zostanie uzależniona od bogatych donatorów, a tym samym państwo stanie się łupem korumpujących polityków klik, spowodowały, że przyzwolenie społeczne uzyskało publiczne finansowanie. Wszystko ma jednak swoją cenę. Przed ustawą z 2001 r. dochody największych partii politycznych nie przekraczały 3 mln zł rocznie, po wejściu w życie ustawy owe dochody wzrosły dziesięciokrotnie (np. uzyskująca największe poparcia SLD przed 2001 r. miała 2,8 mln zł wpływu, po 2001 28 mln. zł). Jednocześnie uwidocznił się odpływ członków. Największe partie liczyły przed 2001 r. ponad 150 tys członków (PSL i SLD), dziś liczba członków PSL wynosi ok 100 tys (w tym płacących regularnie składki ok. 30 tys), SLD – 32 tys, PO – 32 tys (w tym jedynie 10,8 tys aktywnych, uczestniczących w wyborach liderów); PiS w 2015 r miał ok. 20 tys członków, jako „partia władzy” ma ich dziś 40 tys. W sumie ten polityczny oliglopol wypowiadający się i decydujący o sprawach 35 mln ludzi, wspiera się na ok 350 tys. masy członkowskiej. 1% decyduje o 99%. A i to jest złudne, bo w partiach wodzowskich to lider decyduje za członków; mamy więc w praktyce kilkunastu osobowy „zamknięty krąg” decyzyjny, swobodnie powołujący się na mandat społecznego zaufania. W Ameryce była wolność, każdy mógł wybrać sobie samochód pod warunkiem, ze jest to czarny Ford T; w Polsce wolność polityczna jest większa, każdy może sobie wybrać dowolnego radnego, posła, senatora, pod warunkiem, że ten zatwierdzony i przedstawiony zostanie przez ów „zamknięty krąg” decydentów oliglopolu. Owszem, natura nie znosząc monopolizacji czasem pozwala wypływać poza ów „krąg”, sukces odnoszą partie pozasystemowe: Samoobrona, Kukiz15, Nowoczesna, Konfederacja itd. Tyle, że owi rebelianci mają potem ograniczony wybór: albo wpiszą się w system, albo zanikną. Bez pieniędzy nie ma polityki, a pieniądze gwarantuje „sztywno” określony system.

Proponuję rozważyć inny model, wcześniej już podnoszony, lecz z oburzeniem odrzucany przez rządzących. Wyobraźmy sobie, że finansujemy partie polityczne według podobnej reguły jak organizacje pozarządowe, co roku decydując do której kierujemy odpis 1% naszych dochodów. By ratować mobilność życia publicznego można tu dodatkowo założyć, że przy braku decyzji podatnika ten jego 1% jest proporcjonalnie rozdzielany na partie, które w ostatnich wyborach uzyskały minimum 3% głosów. Przyjąć tu można zasady jakie obowiązują w finansowaniu organizacji społecznych. Deklarujący wpłatę 1% może wskazać konkretny cel lub konkretną osobę w partii, którą chce wspierać. Partie zobligowane są do przedstawiania corocznego sprawozdania potwierdzającego, że wydatki zgodne są z celami określonymi przez darczyńców-podatników (jeśli nie: wpłaty trzeba zwrócić). Ponieważ głównym celem partii są wybory, to tu można dodać mechanizm wyrównawczy: na cel wyborczy nie można przekazać dochodów z majątku uzyskanego wcześniej, przed wejściem w życie nowego systemu finansowania. Zaostrzyć też można przepisy ograniczając możliwość żyrowania partii na majątku publicznym, w tym przez rozmaite „pseudo-fundacje” typu Polska Fundacja Narodowa lub w postaci haraczu płaconego przez politycznych nominantów na wysokie stanowiska w firmach i instytucjach publicznych.

Tylko tyle i aż tyle. Co to zmieni w partiach? Doroczność wpłat powodować może uwrażliwienie partii na opinie publiczną, zaniknie „sytość kotów” przekonanych, że skoro na nas zagłosowało w 2019 r. ponad 20% wyborców, to aż do 2023 r. mamy pewność dochodów w wysokości blisko 20 mln zł rocznie. Nie będzie takiej pewności, na pensje swoje i aparatu partyjnego trzeba stale pracować. Możliwość dowolnego wskazywania przed podatników celu i osoby powoduje ograniczenie wszechwładzy prezesów. Liderzy partyjni nie mogą wtedy uznaniowo rozdzielać łask i pieniędzy, wbrew ich woli podatnik może nagradzać swoich faworytów. Tym samym nabożne wpatrywanie się „w górę” w oczekiwania na strumień łask, zmieni się w nabożne wpatrywanie „w dół”, w poszukiwanie stałego poparcia podatników.

Partie dziś są jak archaiczne koncerny handlowo-przemysłowe, gdzie prezes-właściciel jest ponad wszelką kontrolą. Czas zmienić je w spółki akcyjne, w których akcjonariusze w trosce o swoją dywidendę kontrolują wnikliwie prezesa, a w razie niepowodzeń bezlitośnie go wywalają. Nie jest to zmiana rewolucyjna, nie jest to marzenie o utopii demokracji bezpośredniej czy partycypacyjnej. Jest to tylko sposób na unormalnienie nienormalności. Bo nie da się normalnego państwa budować z pomocą nienormalnych partii politycznych, ani nie da się demokratycznego państwa budować bez rywalizujących ze sobą partii politycznych.

Niestety, normalność to rzecz, której najbardziej boją się tzw charyzmatyczni liderzy partyjni. Szansa leży tylko w oddolnej rewolcie; zmiana systemu jest opłacalna dla nowych sił: ruchu Hołowni, Konfederacji, „nowej lewicy”, ruchu feministycznego, rebelianckiego ruchu rolniczego, dla tych wszystkich, których widoczna i potrzebna społeczeństwu aktywność polityczna nie może liczyć na subwencjonowanie przez podatnika. Zmiana jest także opłacalna dla szeregowych działaczy partyjnych; klęczenie przed liderem grozi im chorobami stawów, po zmianie będą mogli wstać i iść bezpośrednio do ludzi, zabiegać o ich poparcie. Zmiana pozwoli także niwelować drażniące błędy. Żaden prezes szanującej się spółki akcyjnej nie powierzyłby wysokich stanowisk różnego rodzaju wariatom lub karierowiczom typu Czarnka, Sasina, Macierewicza czy Błaszczaka, w obawie, że kurs akcji jego firmy (dochody z 1%) pikować będą w dół. Myślę, że ten ostatni argument jest najbardziej przekonujący dla zwykłych obywateli tęskniących by w końcu w Polsce było normalnie.

Bo i ja nie marzę już by było przepięknie, chce tylko by było normalnie. I normalności, wraz ze zdrowiem i pogodą ducha, życzę wszystkim w święta Bożego Narodzenia.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa