Jak się Sierpień marnuje...

Panu Trzaskowskiemu i jego warszawiakom sierpień spłynął wraz z g...em z oczyszczalni „Czajka” do morza. Ta katastrofa ukoronowała niezborność działań opozycji po przegranych w lipcu wyborach.

Najpierw była udawana euforia, że mimo przegranej pokazało się siłę 10 mln „zwolenników Trzaskowskiego”; potem zapowiedź tworzenia nowego Ruchu nazwanego z dużą bezczelnością „Nową Solidarnością”. A potem wyszło jak zawsze...buuum i popłynęło...

Cierpliwie trzeba studzić nastroje. Nie wiem czy było błędem wystawienie Trzaskowskiego jako kandydata na Prezydenta RP; wyjałowiona PO cierpi na deficyt wybitnych jednostek, więc może lepszego nie było. Błędem z pewnością było czynienie z niego „wybitnego samorządowca”. Pan Trzaskowski pełnił już wiele ról publicznych, był ministrem, coś tam zaczął i nie skończył; był europosłem, podobnie… Teraz dopiero od roku jest prezydentem dużego miasta, więc choćby był geniuszem to nie sposób ocenić czy dobrze lub źle rządzi. Warszawa to milion problemów społecznych, to piramida efektów zaniechań i błędnych decyzji; to miasto o chorym ustroju zarządzania, które przez 30 odrodzonej samorządności nie doczekało się dobrych prezydentów. Trzeba umieć wybrać, czy chce się być owym dobrym prezydentem, czy też traktuje się miasto jak trampolinę do krajowej kariery.

Niewypałem pachnie idea ruchu „Nowa Solidarność”. Pomijam kwestię nazwy, a więc wiary w popularność dzięki ukradzionemu symbolowi (pan Piotr Duda, utrzymujący się z podobnej kradzieży, bynajmniej nie należy do grona popularnych polityków). Gorszym jest brak odpowiedzi na pytanie o relacje między ruchem a partiami. Czy ruch ma być zjednoczeniem pożytecznych idiotów wspierających aparat partyjny PO? A może płaszczyzną oddolnego jednoczenia PO, SLD, PSL i zrębów ruchu Hołowni? A może tylko trampoliną przyspieszającą karierę ambicjonatów, którzy dotąd nie mogli się przebić do zblatowanych brył przywództw tradycyjnych partii? Ani medialna popularność Trzaskowskiego, ani powszechność nastrojów anty-PiS-owskich nie przeniosą się na siłę nowego ruchu, jeśli nie zna się odpowiedzi na powyższe pytania.

W dodatku cechą przeintelektualizowania PO (nadmiar ludzi uważających siebie za mądrych) jest absolutny brak wyczucia czasu. Jak już coś próbują robić, to albo za późno, albo za wcześnie. To przeintelektualizowanie można jednak lepiej charakteryzować przykładem z innej partii, z tzw. lewicy. Jest tam taki poseł Maciej Gdula. Otóż, Gdula jako naukowiec-socjolog napisał bardzo istotną pracę o małym mieście na Mazowszu, wskazując na jego przykładzie, dlaczego tam wygrywa PiS. Dysponując taką wiedzą, jako poseł SLD, praktyk polityki, latający ornitolog, zaleca programy polityczne umacniające PiS i prowadzące lewicę do totalnej klęski. Zwolennicy spiskowej teorii dziejów mogą w nim dostrzegać agenta wpływu Ziobry. Osobiście wolę genetyczne wytłumaczenie. Ojciec pana posła, intelektualista z ekipy Kiszczaka, też bardzo dobrze przeanalizował i poznał przyczyny porażek PZPR; następnie tą wiedzę zastosował w praktyce, przyczyniając się walnie do upadku PRL.

Praktycy trzymający władzę, nie piszą o Miastku, oni miastka znają. Wiedzą jakich słów mieszkańcy miastek potrzebują, znają zwyczaje i obyczaje, celnie rozpoznają marzenia społeczności. Tzw. lewica też ma tą wiedzę, ale ponad nią stawia wyznawaną religię postmarksistowską. Praktycy populizmu płyną na ludzkich nastrojach, dostosowując się elastycznie do ludzkiej świadomości; „doktrynerzy”, przede wszystkim, chcą zmieniać ową ludzką zbiorowość „na swój strój”. W dodatku, jak przystało na neofitów w wojnie religijnej, muszą czujnie sprawdzać, czy „ten strój” jest zgodny z określonym etapem oczekiwań; a dla pewności, co jakiś czas, muszą poprowokować plebs, by ujawnić jego ciemnogrodzką naturę. A ludzie, jak to ludzie, choć na to nie wyglądają, mają swój rozum i swoją godność; cholernie nie lubią być pouczani i to w sposób raniący ich uczucia.

Opozycja zatem w Sierpniu przekształciła się w publikę z rozwartą gębą przypatrującą się trwającym w obozie władzy rozgrywkom o posady. Dała się wciągnąć w owe rozgrywki reagując na świadome cyniczne prowokacje; stała się psem tresowanym przez pana Pawłowa. Tak, niestety, odczytywać można manifestacyjne erupcje przeciw zapowiedziom odrzucenia konwencji antyprzemocowej czy przeciw – dość chamskim – wypowiedziom na temat LGBT. W tej atmosferze wytresowywania odruchów społecznych, umykało to co w sierpniu było najważniejsze.

W sierpniu rozlały się po Białorusi protesty ludzi domagających się tego, co nam – po cichu i dyskretnie – się odbiera. Kobiety stanęły na czele protestu, nie głosząc haseł radykalnego feminizmu, robotnicy strajkowali nie żądając 500+, młodzież nie niszczyła pomników ani ścian, ale wręcz ostentacyjnie dbała o trawniki i przekraczała ulice tylko na zielonym świetle. Nie ujawniały się wymyślane różnice na lewicę i prawicę; domagano się bowiem rzeczy dla wszystkich podstawowych: państwa prawa, szacunku dla osobistej wolności i godności, prawa demokratycznego wyboru władzy. Tego, co my już mamy i zapominamy, że mamy; tego co my uważamy za oczywiste z racji przynależności do lepszego, europejskiego świata; tak, oczywiste, że nie warte obrony.

Może to różnica pokoleniowa. Może dla naszej młodzieży Polska graniczy już z Hiszpanią i Holandią, a to co na wschodzie to inny świat. Może dla młodzieży żywsze i ważniejsze są rozruby w Wiscontin (USA) i rozliczenie z frankizmem w Barcelonie. Jednak dla wielu z mojego pokolenia żaden mur graniczny nie wyrzuci Grodna i Mińska ze świadomości. Nie dlatego, że owe ziemie uważamy za polskie; ale dlatego, że historia i kultura powielokroć zapętliła i związała losy naszych narodowości tworząc swoistą jedność Europy Środka. Kim był Kościuszko? Polakiem czy Białorusinem? Kim był Mickiewicz opisujący białoruski obrządek Dziadów, opiewający białoruskie jezioro Świteź? Nikt nikomu nic nie może odbierać, ale to poczucie kulturowej wspólności rodzi obowiązek solidarności. Piszę tak, nie tylko dlatego, że mam tam przyjaciół z którymi piłem wódkę i sałem* zakąszałem, ale dlatego, że tak po prostu jest i tak będzie póki żyje nasza kultura.

W Polsce rosną setki pomników Polaków-Białorusinów Kościuszki, Mickiewicza i innych. Nie zakwitły na nich obok siebie flagi biało-czerwone obok flag biało-czerwono-białych. Nie tworzyły się wspólne polsko-białoruskie łańcuchy wolności. Protesty solidarnościowe ograniczyły do Warszawy, nie upowszechniły się na prowincji. A nade wszystko nie wykorzystano tych naszych, sierpniowych, rocznic. A wystarczyło tak niewiele... Wystarczyło 15 sierpnia obchodząc rocznicę Bitwy nad Wisłą, przypomnieć, że Zamość przed Budionnym obronili żołnierze ukraińscy, a sławę bohaterskich zagończyków walce z Tuchaczewskim zyskała białoruska dywizja Bułaka-Bułatowicza. Wystarczyło przeprosić, że po wygranej nad Wisłą porzuciliśmy i zdradziliśmy tych sojuszników, zamknęliśmy ich w obozach internowania, uczestniczyliśmy w rozbiorach ich Ojczyzn. I zadeklarować, że już nigdy podobnej zdrady nie dokonamy... Wystarczyło przypomnieć 31 sierpnia w Gdańsku słowa z pomnika Stoczniowców napisane przez poetę, tak mocno związanego z białoruskim krajobrazem: „który skrzywdziłeś człowieka prostego, śmiechem nad krzywdą jego wybuchając...”. Wystarczyło dodać, że Solidarność to nie nazwa, ale zobowiązanie, to moralne przykazanie, by stać po stronie skrzywdzonego.

Zamiast tego na pomnikach zakwitły flagi tęczowe, a w atmosferze ulicznego mordobicia nie wiadomym było kto ma rację.

I tak nadzieje na zmiany płyną wraz z gównem z Warszawy do Gdańska. Może tak powinno być, każdy bowiem dostaje to na co zasłużył.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa              

*słoniną - przyp. redakcji