Majak suwerenności

Sierpień to miesiąc pracowity dla władz. Taki minister umundurowany Błaszczak musi 1 sierpnia robić za „Montera”, 15 sierpnia za Rydza-Śmigłego a 31 sierpnia za Annę Walentynowicz, by znów 1 września stać się mjr Sucharskim. A wszystko po to, by wszem i wobec podkreślać, jak wielką wartością dla naszego ogółu jest suwerenność.

Trzymając się analogii historycznych, zauważyć można, że wartości mają swoją cenę wymierną, bo dla Polaków – tak rzekł Beck – tylko honor jest rzeczą bezcenną. Suwerenność brzmi pięknie, ale czy gotowi jesteśmy w imię owej suwerenności państwa, poświęcić inne wartości, a zwłaszcza naszą osobistą wolność...

Z tym wiąże się inne pytanie: po co nam takie państwo i taka suwerenność, którą buduje się kosztem naszej wolności i własności prywatnej. Białoruś, Korea Północna, Kuba, Arabia Saudyjska itd., są niewątpliwie państwami suwerennymi. Być może, przez brak skrępowania międzynarodowymi konwencjami, ich praktyczny zakres suwerenności jest większy niż Polski. Ale czy o to nam chodzi, czy, w imię wartości jaką jest suwerenność, gotowi jesteśmy żyć w państwie takim, jak łukaszenkowa Białoruś.

Ukształtowani jesteśmy w tradycji zachodniej, judeo-chrześcijańskiej Europy; intuicyjnie wierzymy, że państwo, które nie służy ochronie naszych wolności i własności, jest tworem nam niepotrzebnym, bez względu na to, czy nazwiemy je suwerennym, demokratycznym czy wyznaniowym. Bez względu na rodzaje propagandy, z tego założenia powinniśmy wychodzić obserwując politykę rządu, w tym zwłaszcza politykę zagraniczną. Polityka zagraniczna także powinna przede wszystkim chronić nasze obywatelskie wolności i naszą, prywatną własność; a nie tylko dowartościowywać samopoczucie rządzących. To założenie dotyczy także polityki wobec Unii Europejskiej.

Problem polega na tym, że nasz odbiór rzeczywistości podlega stałej modyfikacji prowadzącej nasze myślenie w wybranym przez modyfikatora kierunku. To kwestia, przede wszystkim, słów. Jeśli stół nazwiemy stołkiem, to zamiast kłaść nań talerz z zupę posadzimy swój tyłek. Edukacja publiczna wpoiła nam pewne pojęcia wytworzone w okresie endeko-sanacyjnej przedwojennej Polski spotęgowane w endeko-socjalistycznym PRL. Przyjęliśmy zwulgaryzowaną teorię „darwinowską”, świat widzimy w postaci wiecznych zmagań o przeżycie, gdzie tylko silni przetrwają, a owa siła jest pochodną zbiorowego egoizmu narodowego. Bardzo trudno odkręcić ten wieloletni trud edukatorów, przywrócić znaczenie słów, przekonać odbiorcę, że ten mebel to stół, a nie stołek i na nim się nie siedzi. Odwagi wymaga dziś nawet odrzucenie tak prymitywnej teorii o podziale rasowym ludzkości, a co dopiero zauważenie, że w przyrodzie nie ma takiego zjawiska gatunkowego, co się nazywa narodem. W naturze jest jednostka i rodzina; wszystkie inne związki społeczne są kreacją tworzoną przez ludzi dla ludzi. Natura, wbrew zwulgaryzowanemu darwinizmowi, nie jest miejscem ciągłej walki, niszczenia słabszych przez silnych; natura dąży do równowagi, do swoistego kompromisu umożliwiającego życie obok siebie tysięcy, a nawet milionów różnych gatunkowo istot. Adresowane do ludzi prawo natury brzmi więc: żyj i pozwól żyć innym; naturalna jest solidarność, a nie kanibalizm.

Warto przywrócić znaczenie słów w opisie rzeczywistości naszego kontynentu. Podnoszony jest do rangi politycznego sporu wybór: Europa Ojczyzn lub Federacja Europejska. Autorstwo pierwszego przypisuje się de Gaulle-owi, za drugim stoi tradycja chadecka Schumanna; jak widać z tych patronatów, taki spór aktualny był pół wieku temu. W międzyczasie zaszły pewne istotne zmiany, określane w porozumieniach zawartych w Maastricht i w Schengen. Były granice, już ich nie ma; większość krajów ma wspólną walutę; Unia jest wspólnym obszarem celnym; panuje na tym obszarze nieograniczona wolność przepływu ludzi, towaru, kapitału, informacji. W latach 80-tych XX w. (kto to jeszcze pamięta) Europa dzieliła się na Ojczyzny; byłą granica francusko-niemiecka, po jednej stronie były franki, po drugiej marki; ciężarówki stały w kolejce do cła, a turyści przemycali piwo i papierosy. Jedni okazywali paszport francuski, drudzy niemiecki, a ci szczęśliwcy, którym udało się wyjechać z Polski musieli mieć w swoich paszportach wbite wizy tranzytowe i pobytowe. To była Europa Ojczyzn. Teraz mamy Unię, czy federację europejską. Nie wmawiajmy sobie, że wstępowaliśmy do innej Unii; nie mówmy, że dla nas korzystny jest powrót do Europy Ojczyzn z lat 80. XX w. Wstępowaliśmy i akceptowaliśmy w referendum Unię jako federację, unię jako otwarty obszar bez granic blokujących przepływ ludzi i towarów. I taka Unia jest pod wieloma względami, także ekonomicznymi, dla nas – jako ogółu Polaków najkorzystniejsza. Zyskaliśmy materialnie o wiele więcej, niż wynika to z rachunku dotacji, na swobodzie sprzedaży naszych produktów rolnych, naszych wyrobów przemysłowych, na sprzedaży naszych umiejętności pracowniczych... I z tego bardzo trudno byłoby nam zrezygnować.

Ta rzeczywistość jest zniekształcana słowami. Widzimy to teraz, gdy trwa „wojna” w obozie władzy, która – lekceważąc podstawowy interes zbiorowości – przenosi się na obszar polityki zagranicznej. Obrzydliwy jest cynizm tej rozgrywki. Chodzi tu bowiem nie o sprawy Rzeczpospolitej, nie o różnicę w dochodzeniu do dobra ogólnego; tu pierwszą role odgrywają niskie względy materialne. Pan Ziobro chce dla swoich kolesiów wytargować więcej synekur i więcej pieniędzy do dyspozycji. Nie wypada mu publicznie prezentować zwykłej pazerności, więc stosuje zasłonę ideologiczną wymachując „konwencją antyprzemocową” lub zarzucając Morawieckiemu nieskuteczność w „negocjowaniu” z Unią, bo ponoć godził się na kontrolowanie stanu polskiej praworządności. Metoda ideologiczna jest w przypadku gangu Ziobry najskuteczniejsza, bo Morawiecki nie może odpowiedzieć wprost: „odwal się, Bysiu, od moich pieniędzy”; musi gimnastykować się udając „ideową prawowierność”. To mniej więcej tak jak w bijatykach w PZPR, o szmalu nie wypadało mówić, okładano się zatem zarzutami odejścia od linii „leninowskiej”.

Pominąć więc można jako nieistotność „ideowość” zarzutów ziobrystów. Śmieszne jest, gdy przeciw kontroli praworządności w praktyce zarządzania państwem, protestuje ktoś nazywający siebie Ministrem Sprawiedliwości. Żałosnym jest, gdy główny zarzut wobec konwencji antyprzemocowej dotyczy niemożności dowolnego dokarmiania swoich z funduszu pomocy ofiarom przestępstw; zgodnie z konwencją część tych środków trafić by musiała do pobitych kobiet. Tyle jeśli chodzi o „ideowość” Ziobry; jest ona bardziej „chińską podróbką” niż poważnym oryginałem. Gorzej, że Morawiecki, walcząc zacięcie o utrzymanie się na stołku premierowskim, wszedł w ową ideolo-pułapkę. Knocenie i pieprzenie przez faceta, nawet tytułującego się Ministrem Sprawiedliwości, nie jest tak szkodliwym, jak przyjęcie chorej narracji przez Premiera, tym samym rząd, większość sejmową i tzw Prezydenta RP.

Widać to było po relacji z ostatniego, bardzo ważnego dla całej Unii, szczytu przywódców państw europejskich. Zaprezentowano obraz łechcący serce tradycjonalistycznych patriotów, My kontra Unia, w samotnej szarży, wspomaganej przez wiernego Sorokę węgierskiego Orbana, My siłą swego męstwa wywalczamy ogromne pieniądze, smaczny kawał mięsa, od skąpców unijnych. Jakby to był wiek XIX, albo przynajmniej czas zapomnianej Europy Ojczyzn, taka narracja miała by szanse zbliżyć się do prawdy. Ale jest czas federacji, jak w każdej federacji istotne jest uzyskanie kompromisowego rozwiązania zadowalającego wszystkich uczestników gry; jak w każdej federacji różnice interesów są tak rozbieżne, że kompromis wymaga niezwykłego wysiłku. Nie negocjowała Polska z Unią, lecz premier polski z premierem holenderskim, kanclerzem Niemiec, prezydentem Francji itd. Mówienie o skąpcach jest nietaktem, bo pieniądze, które dzielono nie pochodzą z mitycznych skarbców w Holandii, Niemczech czy Szwecji, lecz kieszeni unijnych podatników, także polskich podatników. A jako takowy podatnik, nie chciałbym by „suwerenny polityk” wyrzucał moje pieniądze na duperelne inwestycje czy bizantynizm wydatkowy. Podkreślmy jednak rzecz najważniejszą; nasz udział w federacji unijnej nie polega na wyrywaniu dla „nas” od „nich” lecz na wydyskutowaniu możliwie najlepszych form zagospodarowania wspólnego dobra, jakim jest Unia Europejska.

Z powodów ideologicznych nie wypadało premierowi Polski przyznać obiektywnie komu zawdzięczać można sukces ostatniego szczytu unijnego, sukces bardzo korzystny dla Polski. Po raz kolejny „matką” owego sukcesu, a jednocześnie przez to najlepszą obrończynią polskich korzyści była Angela Merkel, kanclerz Niemiec. Celowo, wykorzystując historyczny resentyment, podsyca się u nas antypatię do niemieckich sąsiadów, zapominając, że tak jak każdy człowiek  się zmienia, tak i zmianom podlega społeczność. Niemcy w 2020 r., nie są tym samym co Niemcy z lat 40-tych XX; tak jak Niemcy z czasów Hitlera nie są tożsame z Niemcami z epoki Goethego. Mamy to szczęście, że w okresie ostatnich 100 lat nie było na stanowisku lidera państwa niemieckiego, polityka tak przyjaznego naszemu krajowi jak Angela Merkel. Być może docenimy to dopiero po jej odejściu, być może kiedyś – przez wdzięczność – postawimy jej pomnik na wrocławskiej ulicy Świdnickiej. Ale dziś nasza polityka zagraniczna stałą się zakładnikiem polityki wewnętrznej; dziś przyciąga się wyborców tumaniąc ich antyniemieckością. To nie tylko moralnie przykre, ale też przeciwskuteczne. Porażka Angeli Merkel nie przynosi żadnych korzyści Polsce, przeciwnie grozi zamianą przyjaznej pani kanclerz na polityków, co najwyżej, obojętnych wobec naszego kraju. Jeśli dziś podsycane są obawy, że Niemcy zdominowały Unię, to dopowiedzmy sobie, że saldo tej dominacji było dla Polski wyjątkowo korzystne. Czy tak korzystne byłoby, gdyby dominację przejął „sojusz południa”: Francji, Włoch i Hiszpanii? A może mamy własną wizję tworzenia bloku większościowego w Unii, może ze Szwecją, może z Hiszpanią, bo sama „przyjaźń” z Węgrami to trochę za mało...

Federacja europejska jest tworem w budowie, zasady zarządzania, jak i zakres kompetencji centrum wobec państw członkowskich, podlegają konstruowaniu w działaniu. W teorii wiele państw posiłkuje się słowami o własnej suwerenności, w praktyce chcą możliwie dużo swych kompetencji przekazać Brukseli. W przypadku Polski widoczne jest to w sferze polityki rolnej. Pojawiające się głosy na temat „unarodowienia” tej polityki traktowane są w naszym rządzie z przerażeniem. Oznaczałoby to, że wszelkie wydatki na dopłaty i dotacje rolnicze, na rozwój obszarów wiejskich byłyby finansowane z budżetu państwa zgodnie z zasadami ustalonymi przez nasze „suwerenne” Ministerstwo Rolnictwa. Zatem, by sobie tego zaoszczędzić, lepiej by polskie instytucje wspierające rolnictwo były agendami UE, by nasze ministerstwo było organem wykonawczym UE, by nasz rząd nie miałby wpływu na kreowaną przez UE politykę rolniczą... czyli, głosząc po wsiach dumę narodową, lepiej po cichu zrezygnować z kosztownej suwerenności. Podobną chęć dobrowolnej rezygnacji z suwerenności usłyszeć można było w pretensjach, że UE mało zrobiła wobec zagrożenia pandemią koronawirusową. Głosy dla mnie, zwolennika powiększania kompetencji federacyjnych, słuszne; tylko jak się mówi A, to dopowiedzmy resztę liter alfabetu.

Szereg zadań za zakresu ochrony zdrowia można przekazać na szczebel federacyjny. Wirusy i bakterie nie uznają granic, przydatny byłby europejski Urząd Ochrony Zdrowia, wprowadzający jednolite dla wszystkich normy higieniczne i wymogi prewencyjne, koordynujący w razie potrzeby przeciwdziałanie zjawiskom epidemicznym. Otwarcie rynku dotyczy także przepływu lekarstw i usług medycznych; przydatne byłoby ujednolicenie by leki dopuszczone do użytku we Francji mogły być używane także w Polsce i Hiszpanii; by wszystkie podmioty świadczące usługi medyczne spełniały – od Gibraltaru po Rygę – podobne normy. Ten centralizm byłby dla nas korzystny, więc nie bójmy się oddać tego fragmentu suwerenności.

Nie da się z gestii współpracy europejskiej wyrwać kwestii sądownictwa. Przypomnijmy tu: na obszarze UE, poza naszym krajem, mieszka, pracuje, uczy się ponad 2 mln Polaków a znaczna część polskich firm sprzedaje swój produkt na różnych rynkach europejskich. Czy zgodzimy się by w imię suwerenności jakiego państwa, odebrać gdzieś naszym rodakom prawo do rozstrzygania spraw spornych przed niezawisłym od polityków, działającym w oparciu o przepisy prawa, sądem? Czy uznamy bez dyskusji, że we Francji to rząd francuski ma zawsze rację, a poszkodowany Polak nie sobie wraca, skąd przybył ? Jeśli nie godzimy się na takie traktowanie naszych ziomków, to nie szermujmy frazesami, że u nas wola ludu stoi ponad prawem i nikt w obcym języku nie będzie nas pouczał.

Jeśli rządowi przeszkadza praworządność, to znak, że to nie rząd tylko reżim kleptokratyczny. Majak suwerenności sugeruje, że praworządność to tylko nasz problem. Niestety w federacji jest to problem całego stowarzyszenia. Problem trudny i delikatny. Zachowując wszelkie proporcje można przypomnieć historię pewnego wójta z podczęstochowskiej gminy W. Wszyscy zainteresowani wiedzieli, że robią się tam „przekręty”; część z nich stanowiło podstawę śledztwa prokuratorskiego, sprawy niektórych toczyły przed sądem. Mimo tego ten wójt cieszył się przez kilkadziesiąt lat mocnym poparciem społeczności, wygrywał z wyraźną przewagą kolejne demokratyczne wybory. Można było, patrząc z zewnątrz, psioczyć na jakość lokalnej W - demokracji, ale nie wypadało tego wójta bojkotować czy ograniczać prawa mieszkańców gminy W. do korzystania z dotacji i subwencji. Z punktu widzenia centrum federacji UE Polska dzisiejsza to taka gmina W.; kłopot, z którym trzeba się delikatnie obchodzić. Takie „kłopoty”, podobnie jak na świątecznych przyjęciach „niesforne Dyzie”, „dziadki ochlaptusy”, „wujkowie ciepłe rączki” itp., są częścią rzeczywistości. Niestety (dla nas) gdy przychodzi do poważnych dyskusji, głosu tego typu nieudaczników nikt nie bierze pod uwagę. I to jest największa słabość Polski w unijnej federacji.

Ponieważ u nas polityka zagraniczna stałą się funkcją polityki wewnętrznej, zmieniając znaczenie słów ową słabość przetwarza się w siłę. Nie chcąc stawiamy się wówczas w jednym szeregu z różnego rodzaju reżimowymi karykaturami. Kim Dzong Un (Korea Północna) przekonuje swych poddanych, że jest mocarzem, którego słów w pokornym skupieniu słucha prezydent USA; Łukaszenko zapewnia poddanych, że nie tylko gwarantuje spokój w swoim, to jeszcze tylko dzięki niemu pokojowo rozstrzygają się konflikty na Ukrainie; turecki Erdogan wmawia swoim, że dzięki niemu pokój panuje w krajach islamu... itd, itp. Zauważmy, wszędzie w wymienionych krajach polityka zagraniczna podporządkowana jest racją polityki wewnętrznej. Czy przez to Korea Północna, Turcja, Białoruś rzeczywiście więcej znaczą w świecie? Czy tylko brnąc w majaku suwerenności udają, że znaczą więcej?

A Polska? Gdzie my idziemy w tych ostrych mgły tumanach?

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa