Status q.... mać

To nie była wojna kończąca się zawarciem pokoju, pogodzeniem się z rzeczywistością, by w spokoju uleczyć doznane rany i odbudować spalone domy. To nie była bitwa na równinie Armageddon ostatecznie rozstrzygająca spór między dobrem a złem. To tylko były wybory decydujące o obsadzeniu ważnego w Polsce urzędu Prezydenta RP.

Nie były to wybory uczciwe i demokratyczne. Symbolem ich może być pan Premier ostentacyjnie kupujący poparcie dla nominanta swojej partii, płacąc za głosy lipnymi czekami bez pokrycia. W teorii za demokratyczne uważamy wybory, w których każdy kandydujący ma równe szanse dotarcia ze swoim przesłaniem do głosujących; w praktyce wiemy jak ta „równość” wyglądała.

W teorii równie niemoralne jest kupowanie przez „przedsiębiorcę” poparcia decyzyjnego urzędnika, jak i odwrotnie: „kupowanie” przez rządzących głosów wyborców; jednak w praktyce moralność była nieobecna. Udawanie, że nic się nie stało, że to tylko drobne grzeszki ujawniające się we wszystkich krajach demokratycznych; jest zakłamywaniem własnego sumienia. To, że gdzieś Murzynów biją, nie jest usprawiedliwieniem dla bijących swoje małżonki... Z drugiej strony realista musi się liczyć z rzeczywistością. Naginanie prawa, przemoc, kłamstwo, nadużywanie stanowisk w instytucjach państwowych, to wszystko jest już trwałą cechą naszej rzeczywistości. Podobnie jak fakt opanowania instytucji państwa przez „dojarzy” zainteresowanych maksymalną ilością korzyści materialnych. Nie po to wcześnie wielokrotnie łamano Konstytucję, by potem – w czasie wyborów – zachować cnotę praworządności. Rządzący chcieli i musieli wygrać za wszelką cenę, bo świadomość popełnionych grzechów napędzała ich strach przed przegraną. W odróżnieniu od nich tzw. „opozycja partyjna” potraktowała wybory jako kolejny mecz sparingowy, przekonana, że kibice i tak zaśpiewają „Polacy, nic się nie stało”.

Stało się. Wybory nie były uczciwe i demokratyczne, ale w przewidywalnej perspektywie już innych wyborów nie będzie. Domknięty został monopol władzy przekreślający stary system równoważenia i wzajemnej kontroli. Przy okazji „walki z pandemią” przetestowano jak społeczeństwo reaguje na drakońskie ograniczenie wolności osobistej; sprawdzono stopień obojętności społecznej wobec jawnych, ostentacyjnych i bezkarnych afer przywłaszczających publiczne środki, posunięto się daleko w likwidację wartości, jakimi są uczciwe i demokratyczne wybory. Doświadczeni kleptokraci wiedzą, że w PRL nie trzeba było fałszować wyborów. Wystarczyło skutecznie wykorzystywać pozycję monopolisty, by skłonić większość, do wiernopoddańczego składania hołdu rządzącej PZPR.

Urodziłem się i wychowałem w PRL. Ze mną od dziecka była armia sowiecka, edukacja ugruntowywała przekonanie, że „drogą do kariery są cztery litery” (PZPR). To była rzeczywistość wydająca się niezmienną. Było jak było, ale jakoś się żyło. Mój bunt miał cechy irracjonalności, nie wierzyłem, że system można obalić lub zmienić; mój bunt miał tylko (aż) na celu obronę własnej wolności i godności. Aż tu stała się rzecz cudowna. Odzyskaliśmy wolność, mogliśmy tworzyć na własny sposób i własną odpowiedzialność swoje, suwerenne państwo. Uzyskane zostało wszystko, o czym marzyłem, jako ścigany przez reżim polityk opozycyjny: mamy suwerenną, praworządną, demokratyczno-wolnościową Rzeczpospolitą, mamy przyzwoitą Konstytucją gwarantującą podział i równoważenie władz, niezależność sądów, zawierająca katalog niezbywalnych praw osobistych, chroniącą godność i własność indywidualną, chroniącą samorządność wspólnot lokalnych i regionalnych. Nasze bezpieczeństwo zewnętrzne chroniąne jest partnerskim uczestnictwem w NATO. Obalony został „mur berliński”, a w ślad za nim znikły granice, staliśmy się obywatelami Europy, w europejskim kraju współtworzącym Unię Europejską. Mogłem wybrać luksus bycia „emerytowanym politykiem”, wiedząc, że wszystkie moje wielkie marzenia polityczne zostały spełnione. Niestety, świat nie rozwija się liniowo, w życiu zawsze jest tak, że jeden polepszy inny spiepszy. Wartości, których się nie broni, przestają być cenione. Urodziłem się i wychowałem w zatęchłym przybytku PRL; być może życie swoje dokończę znów w PRL-owskim smrodku. Będzie jak będzie, jakoś się przeżyje...

„9. To, co było, jest tym, co będzie,
a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie:
więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem.
10. Jeśli jest coś, o czym by się rzekło:
«Patrz, to coś nowego» -
to już to było w czasach,
które były przed nami.
11. Nie ma pamięci o tych, co dawniej żyli,
ani też o tych, co będą kiedyś żyli,
nie będzie wspomnienia u tych, co będą potem.”
/Księga Kohelta 1, 9-10-11/

Z goryczy i gniewu nie powstanie pozytywny program. Gorycz i gniew nie podsuną odpowiedzi na pytanie: „jak żyć?”. Szybko zapomniane będą okoliczności zwycięstwa, nieliczna większość zmieni się w uwspólnotowioną „wolę suwerena”, notowania nowego-starego Prezydenta pójdą w górę, bo opinia publiczna chętnie utożsamia się z wygranymi. Z bólem obserwować będziemy rejterady z opozycji do obozu władzy, podejmowane tak z koniunkturalizmu jak i ze swoiście pojmowanego realizmu politycznego. Tracąc poczucie jakiejkolwiek sprawczości w życiu publicznym, ekscytować się będziemy rozgrywkami w łonie władzy, w nich widząc jutrzenkę dobrej zmiany. Doświadczenie pozwala łatwo przewidzieć pewne zachowania. Gdy ktoś dziś mówi o sukcesie, jakim było „obudzenie” 10 milionów „zwolenników Trzaskowskiego, to radzić mu mogę okład z lodu. Pomijając, że nadużyciem jest uznawanie tych 10 milionów za „zwolenników Trzaskowskiego”, a jednorazowy akt głosowania nie jest formą deklaracji stałej aktywności społecznej, to jeszcze dodajmy tu inne doświadczenie. Przed stanem wojennym „Solidarność” też liczyła 10 milionów, po trzech latach, jesienią 1984 r. pozostało aktywnych może około 10 tys w całej Polsce.

Na rzeczywistość trudno się obrażać. Irytujące są głosy wyżalające się, że Polska oświecona, dobrze wykształcona, robiąca karierę zawodową w wielkich miastach, ta Polska europejska i tolerancyjna, przegrała z prowincjonalnym Ciemnogrodem, niewykształconym, niedomytym, zdominowanym przez „moherowe” 60+, mieszkającym na „ścianie wschodniej”. Brzmi w tym pogarda „postszlacheckiego” suprematyzmu, chęci radykalanego przeedukowania „ciemnoty”, by dorosła do „nowoczesnych” ideałów. Ponieważ ze względu na wiek, zachowanie i przyzwyczajenia, bliżej mi do owego „ciemnogrodu” niż do wielkomiejskich, mądralińskich yuppie; ze zdziwieniem oglądam ów suprematyzm, bo ma on cechy samobójcze. Między I a II turą wyborów przejechałem się na rowerze po po-pegeerowskiej prowincji opolskiej i dolnośląskiej, w sierpniu wybieram się do „ciemnogrodu” podkarpacko-lubelskiego, we wrześniu – być może – wpadnę na grzyby w małopolskie Beskidy... Dla mnie owe „ściany wschodnie” to bliskie okolice, to mój prawie dom, a mieszkańcy, to prawie sąsiedzi. Ludzie tak jak i wszędzie są różni, mają swoje racje i swoje zdanie, ale potrafią o tym dyskutować. Cieszą się nawet, gdy mogą dyskutować z kimś obcym, przyjezdnym, nawet jeśli w dyskusji ujawnia się nieprzekraczalna odmienność poglądów. Nie ma powodu by ich obrażać, nie można ich uznawać za przedmiot wymagający reedukacji, warto szanować ich godność, rozmawiać a nie pouczać, dyskutować a nie wydrwiwać.

Jadąc przez „ciemnogród”, między Częstochową a Wrocławiem, nie widziałem plakatów z Trzaskowskim, jeśli się pojawiały, to dyskretnie i niezauważalnie. Był wszechobecny pan Duda, sporadycznie mignął pan Kosiniak-Kamysz lub pan Bosak. Trzaskowskiego znalazłem, w większej ilości, koło jeziora Turawskiego, w gminie Dobrzeń Wielki; ta gmina uległa swojego czasu agresji PiS-u i utraciła na rzecz Opola część swojego terytorium. Ale ten Dobrzeń to wyjątek, też pewnie nie zauważalny przez „sztabowców” z PO. Sądząc po wynikach wyborów, ta przygniatająca przewaga pana Dudy w plakatach nie miała racjonalnego uzasadnienia. W każdej wsi na Opolszczyźnie, na Ziemi Częstochowskiej, na Górnym i Dolnym Śląsku była przynajmniej garstka głosujących na Trzaskowskiego, nie brakłoby płotu na jego plakat. Po prostu owe garstki „wsioków” zostały zignorowane; kampania PO skupiła się na wielkich miastach. I to jest swoista ilustracja słabości „partyjnej” opozycji. Aktywiści PiS zgodnie z zapowiedzią „gryźli trawę”, starali się być wszędzie obecni. Po Polsce jeździł nie tylko kandydat na Prezydenta, ale też cały PiS-wski rząd, posłowie i senatorowie, radni i szeregowi działacze. Można było im zarzucić materialne zainteresowanie zwycięstwem, ale nie brak pracowitości.

Na tle tego żałośnie wyglądały objawy PO-życia w lokalnym kręgu Częstochowy. Na drzwiach biura poselskiego PO na ul. Nowowiejskiego, od marca do 13 lipca (zatem przez prawie cały okres kampanii wyborczej) wisiała karteczka „zamknięte”; nieznane szerszemu ogółowi były inne miejsca objawiające lokalną aktywność partii. Jedynymi enuncjacjami ilustrującymi ową PO lokalną aktywność, były oświadczenia radnych występujących z klubu partyjnego, oraz znanych działaczy oznajmiających rezygnację ze swej politycznej aktywności. Żeby być sprawiedliwym dodam, że lokalna aktywność innych partii opozycyjnych nie była bynajmniej większa. Być może inaczej było w Warszawie, Gdańsku czy Wrocławiu; podejrzewam jednak, że w mniejszych ośrodkach było jak u nas. PO, uważające się za hegemona opozycji, liczy sobie ok 8 tys aktywistów, większość z nich ograniczała swoje zaangażowanie do życzliwego kibicowania Trzaskowskiemu, by ten podniósł z ziemi dojrzały owoc społecznego poparcia.

Mój kolega przez kilka lat był prezydentem Partii Republikańskiej w małym, amerykańskim miasteczku. Oczywiście społecznie, bo tam polityka opiera się nie na „zawodowym aparacie”, ale na wolontariacie. Podstawą dla niego były listy: zadeklarowanych zwolenników Republikanów, zwolenników Demokratów i tych niezdecydowanych. Kilka razy w roku musiał odwiedzić i porozmawiać z każdą osobą zarejestrowaną jako Republikanin, jeszcze częściej odwiedzać musiał i przekonywać niezdecydowanych. Na sukces Trumpa czy Bidena pracuje społecznie armia tego typu aktywistów, dbających o odnalezienie i przekonanie każdego obywatela Stanów Zjednoczonych, dająca każdemu obywatelowi USA poczucie, że jest on kimś ważnym, że jego zdanie jest wysłuchiwane, że od niego coś rzeczywiście zależy.

Samobójczość naszych partii opozycyjnych polega na niezauważaniu społeczeństwa. Spece partyjne wiedzą jak reklamować margarynę, społeczeństwo widzą więc jedynie jako odbiorców reklam, jakiś „target”, który trzeba odpowiednio zbałwanić. To kiepski pomysł na pozyskanie serc wyborców, człowiek nie jest margaryną. Sztabowcom pana Trzaskowskiego do głowy nie przyszło by poszerzyć bazę społeczną prowadzonej kampanii, by wzmocnić kandydata poparciem różnych, obdarzonych społecznym autorytetem, osobowości, by po partnersku wciągnąć do współdziałania różne ruchu społeczne, zwłaszcza owe, które wyróżniły się w działaniach na rzecz obrony podstawowych praw człowieka. To nie był błąd tej kampanii, ale kontynuacja zasad, które już skutkowały przegranymi w wyborach samorządowych, europejskich i parlamentarnych. Jakby w mózgach zawodowych polityków opozycyjnych zakodowany był strach, przed „bezpartyjnymi amatorami”, którzy ujawnią nicość „zawodowców” i w efekcie wygryzą ich z zajętych pozycji.

Mądrość polityków bywa odporna na wiedzę. Nawet kolejną przegraną w wyborach aparat kierowniczy „hegemona opozycji” przyjął z radosną euforią, posypał społeczeństwo kolejnymi reklamami margaryny i odśpiewał sam sobie „Polacy, nic się nie stało”. Zadać więc wypada pytanie, a po co społeczeństwu partie opozycyjne nie dostrzegające nic więcej niż własny interes. Dlaczego mamy zamieniać jedną, kierującą się grupowym egoizmem partię, na drugą, taką samą. Po co mamy pomagać w doprowadzaniu wygłodniałego byczka do żłobu, skoro ten dziś obżerający się zje mniej niż nowy, głodny?

Nie mogę liczyć na szybkie, pozytywne zmiany. Pesymistycznie widzę perspektywę najbliższych kilku lat. Przegrana została możliwość przywrócenia w Polsce wolności. Pozostała tylko droga indywidualnej obrony własnej wolności i godności. Nie dać się kupić lub zastraszyć, nie bać się i nie iść na dyktowane strachem kompromisy, trzymać się twardo podstawowych zasad moralnych, by potem w lustrze nie zobaczyć świni. To jest to minimum programowe, to jest tyle i aż tyle, by zachować w sobie wartości europejskiej cywilizacji. Trzeba mieć odwagę, by każdej władzy, gdy jest taka potrzeba, powiedzieć twardo: tu stoję, inaczej nie mogę.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa