Jak jeść na urlopie?

Czytając poradnik „jak wybierać restauracje na urlopie” mam poczucie zderzeń hadronowych między życiem realnym a wyobrażonym.

Piszący poradniki operuje obrazem świata wyobrażonego, wychodząc ze słusznego założenia, że jak Polak  marzy o urlopie, to chce go spędzić w Toskanii. Tam bowiem (podobnie jak w Katalonii) znaleźć może oddalone od wrzaskliwego centrum urokliwe bary pełne radosnych ludzi rozkoszujących się lokalnymi frykasami.

Nasz problem nie polega na braku odpowiedniego klimatu, krajobrazu, zabytków czy umiejętności dobrego gotowania. Przeciwnie: pod każdym z powyższych względów Polskę uważam za jeden z najatrakcyjniejszych krajów Europy. Problem to polskie kompleksy podtrzymywane praniem mózgu środkami masowego przekazu. Do tego dochodzi nadgorliwość służb kolaborujących z okupantem (Unią Europejską).

Zacząć opis muszę od tego drugiego czynnika. Okupacja unijna za swój cel postawiła cywilizowanie zdziczałych krajów. Ma to swoje niewątpliwe zalety: ilość trupów wysłanych na tamten świat przy pomocy salmonelli spadła w sposób istotny. Z drugiej jednak strony: nie ma ryzyka, nie ma zabawy; nadmiar bezpieczeństwa wyjaławia uroki życia.

Małe lokalne przetwórnie żywności (masarnie, serowarnie, lodziarnie, cukiernie itp) zostały zniszczone przy pomocy HACAP-a (rygorystycznie wymaganych norm sanitarnych). Inwazja HACAP-a była czyniona z pruską fantazją militarną, niszczącą wszystko co swojskie, by otworzyć miejsca dla wielokrotnie odświeżanych pseudo-mięsnych wyrobów dużych przetwórni dla dużych sieci. Ilustracją tej wojny są ostatnie „dyrektywy UE”, by zastąpić normalne wędzenie wędlin w normalnym dymie nakazem malowania ich na brązowo ( pod pozorem, że dym brzozowy zawiera więcej czynników rakotwórczych niż substancja do malowania z IG Farben).

Unijna inwazja hacapowska zaatakowała kraj osłabiony po równie rygorystycznym czasie  marksjanizmu. Przypomnijmy, że byliśmy wyjątkiem nawet w Europie Wschodniej, w dogmatycznym zakazie domowej produkcji alkoholu ( prawie wszędzie dopuszczano produkcję do 5 l rocznie samogonu i do 20 l wina na użytek własny), w zakazie „domowego uboju” itp. Nic dziwnego, że słynna niegdyś wódka polska zmieniła się w PRL w „bałtyk” o smaku doprawionego chlorem denaturatu. Przypomnijmy też dogmatyczny monopol w zwykłej produkcji pieczywa, gdzie wymuszano jeden standard „chleba baltonowskiego”. Przymnijmy rewolucyjne zmiany restauracji w punkty żywienia zbiorowego oferujące mielonego zgodnego z doktryną marksistowską.  

Okaleczony półwieczną walką z handlem i przedsiębiorczością kraj wymagał nie nowych służbistów – okupantów, lecz spokojnej stabilizacji, w myśl „róbta co chceta” by uczciwie na chleb zarobić. Jednak nasze Państwo, które było bezsilnym niemotą  wobec takich czy innych afer bankowych, parabankowych, przekrętów na mieniu, paliwach i węglu, znalazło siły by zwalczyć wiejskie kobietki własnoręcznie wyrabiające twarożki, powidła, pikle i sprzedające je z lnianego obrusa na targowisku. Cywilne i umundurowane wojska okupacyjne rozbiły w pył „domowe obiadki” serwowane w prywatnych obejściach; uniemożliwiły odtworzenie „pokoików śniadankowych” czy innych bezeceństw. Ostatnio trwa usilna ofensywa Policji (milicji) Obywatelskiej, kasującej resztki „ławeczek” przed wiejskimi sklepikami.

Perfidnie działa tu metoda bata i marchewki. Pokorne ciele może ssać budżet polski i unijny. Dlatego polski rolnik woli ograniczyć wrodzoną przedsiębiorczość, niż zaryzykować odstawienie od cyca dotacyjnego. W jego miejsce wchodzą desperaci, głównie imigranci, którzy nie maja nic do stracenia. Stąd w Koniecpolu, Przedborzu, Szczekocinach jadalną ofertą gastronomiczną stały się takie regionalne przysmaki jak kebaby, przyrządzane przez miejscowych Turków.

Wyjałowieniu kraju przez aktywność służb kolaborujących z okupantem, towarzyszy owczy pęd mieszczańskiego Polactwa. Polactwo czerpie swoją inteligencję poprzez podłączenie do internetu; mając gust ukształtowany fototapetą. Urlopowy pobyt w Polsce traktują jako gorszą namiastkę wczasów zagranicznych, wymuszając zmianę lokalnych kurortów w podróbkę „wielkiego świata”. Kto nie wie o co chodzi, niech podejmie próbę poznania latem Władysławowa, Juraty, Zakopanego, Krynicy itp. Owczość polska przenosi się na regułę 90/10: 90% turystów gromadzi się w 10% atrakcyjnych polskich miejscach. Mamy więc w górach przepełnione do obrzydzenia Krynicę Górską czy Zakopane; i mamy niewiele dalej pustą Muszynę, Żegiestów czy Szczawnicę. Mamy po 5 fok na metr kwadratowy plaży w „Władku” lub Międzyzdrojach, a obok setki kilometrów pustych, równie pięknych plaż nadbałtyckich.

Tu także działa zasada marchewki i bata. Miliony euro wyrzucone na tzw promocję turystyczną, polegająca na drukowaniu kolorowych folderów i wycieczkach na targi. Miliony złotych wydane na schlebianie gustom lokalnych społeczności, przez sprowadzanie im gwiazd znanych z TVN. Cywilizowania a,la Gesslerowa, gdzie „szeryf” z centrali narzuca wzorce lokalizmu lokalsom. Odtwarzanie dotacjami mechanizmów prl-owskiej „Cepelii”, a więc faszerowanie się pseudofolklorem i „polskimi smakami”. Efekt mamy jaki mamy. Duża firma produkująca kiełbasy i pasztety z mom – mięsa oddzielonego mechanicznie, czyli skór, paznokci i piór kurzych – dostaje dotacje za innowacyjność. Mała ubojnia, tradycyjnie przetwarzająca świniaka w salceson, kiszki  i pasztetówki, zamknięta  zostaje przez San-epid, bo krany ma nie na tej wysokości, na jakiej wymyślił urzędnik brukselski. Promowane jest suschi nad Bałtykiem, carpaccio w Karpatach, pasta w Świętokrzyskim. Gospodyni z legalnej agroturystyki, jeśli poczęstuje talerzem botwinki turystę, który nie korzysta tam z oferty noclegowej, jest ścigana za popełnienie przestępstwa skarbowego.

Zachowując szacunek dla smaku absolutnego pani Gessler, uwierzmy, że uwolniona od nadzoru urzędów, policji i agentur, inwencja wiejskich gospodyń, budowana doświadczeniem ich mam, babć, prababć lepiej odda polski smak, niż kreacje TVN.

Inne kraje miały przewagę nad Polską; tam wolność istniała a przez to nie dała się ograniczyć  „niewolą brukselską”. My z jednej niewoli, z dominacji monopolu GS i Społem, wpadliśmy w drugą, z promowaniem monopolu „Biedronek”. Nie okłamujmy się tekstami, że dobry regionalny smak znajdziemy w restauracjach oddalonych od zatłoczonego centrum ( chyba, że przy równie zatłoczonych magistralach drogowych). Przypilnowano za pomocą zakazów/ nakazów by wyjałowić Polskę, by tak jak w więzieniu wszędzie było tak samo „bezpiecznie”, tak samo niesmacznie, tak samo smutno.

Najsmutniejszy jest nasz neofityzm. Włosi, Hiszpanie, Flamandowie a nawet Słowacy, przyjmują unijne normatywy jako zalecenia, które można piepszyć do woli; bo prawo stanowione w gastronomii nie może być wyższym od prawa naturalnego. My przeciwnie: wdrażamy różnego typu dyrektywy z gorliwością godną potomków pruskich żandarmów. Efekt jest: w byle jakim kraju, ludzie jedzą byle co i byle co tworzą własnym, byle jakim wysiłkiem. Władze też mają byle jaką,  a potem w drodze byle jakich wyborów, zmieniają je na jeszcze bardziej byle jakie...

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa