Symetryści, kibice, zobojętnieni

Niedźwiedzią przysługę mogą sprawić partiom opozycyjnym wyniki sondaży przedwyborczych. Utwierdzają one bowiem w przekonaniu, że wystarczy być i nic nie robić, a PiS przegra wybory parlamentarne.

Nie ma, niestety, powodów do optymistycznego spokoju. Po pierwsze: PiS jest przestraszony możliwością utraty władzy, a tym samym zdeterminowany by zrobić wszystko, nawet nie przejmując się prawnymi ograniczeniami, by nie przegrać. Po drugie, w przypadku, gdy partie opozycyjne, zdecydują się iść osobno, zawsze się może zdarzyć, że któraś z nich nie przekroczy progu wyborczego. Wówczas, głosy oddane na Lewicę lub PSL mogą być głosami na PiS. Po trzecie, większościowy system wyboru Senatu, preferujący prowincję powoduje, że zmobilizowany PiS może w tej izbie mieć większość. A po czwarte... wszystko zależne jest, jak zdefiniujemy zwycięstwo.

Uzyskanie zwykłej większości w Sejmie, daje możliwość stworzenia rządu, ale nie daje pełnej możliwości rządzenia. Zawsze może PiS posłużyć się swoim Prezydentem RP, a do odrzucenia weta potrzebnych jest 3/5 głosów (276). Jeszcze gorszym narzędziem w rękach PiS jest Trybunał Konstytucyjny; każda ustawa może zostać zaskarżona do Trybunału, zarówno przez Prezydenta RP, jak i przez klub poselski PiS. Wyroków Trybunału Sejm nie ma prawa kwestionować. Może jedynie zmienić Konstytucje, ale to wymaga 2/3 głosów (307).

Innymi słowy, zwycięstwem w wyborach parlamentarnych możemy nazwać dopiero wynik dający opozycji możliwość zmiany Konstytucji, a więc zdobycie ponad 307 mandatów poselskich i ponad 50 senatorskich W przypadku, gdyby cztery największe partie (PO, stronnictwo Hołowni, Lewica i PSL) stworzyły wspólną listę, taka szansa istnieje. Wymaga to jednak rzeczy niemożliwej, ograniczenia egoizmu grupowego aparatu partyjnego, czyli czynnika tworzącego i spajającego stronnictwa polityczne.

Warto niektóre rzeczy powtarzać do znudzenia. Partie polityczne są tylko narzędziami, których rolą jest służba dobru ogólnemu: państwu, naszej Rzeczpospolitej. Wybory są demokratyczne, tylko wtedy, gdy wszyscy uczestnicy mają równe szanse. Nienormalnością jest odwrócenie tych oczywistości. Nie jest więc normalne, gdy partia (bez względu na jej nazwę, program, ideologię) czyni z państwa narzędzie do sprawowania możliwie największej władzy. Upartyjnienie państwa prowadzi do nierównej konkurencji w rywalizacji wyborczej, a więc sprzeczne jest z istotą demokracji. Ani poprzednie wybory parlamentarne, ani najbliższe wybory nie były i nie będą w pełni, w zgodzie z definicją R. Dahla, demokratyczne. Partia rządząca, która z państwa uczyniła narzędzie sprawowania władzy, dysponuje przewagą środków materialnych, dostępu do informacji i możliwości propagowania swych walorów; może także przez aparat państwowy bezpośrednio ingerować, kreując wyniki głosowań.

Bez względu na to, czy ktoś jest zwolennikiem lewicy czy prawicy, czy jest postępowcem czy konserwatystą, dla wszystkich wspólnym interesem jest przywrócenie normalności, a w tym równych szans konkurencji o głos wyborców. Bez tej równości szans, dyskusja kto jest bardziej pryncypialny w obronie praw mniejszości, albo kto ma większą kieszeń dla społecznej wrażliwości, przypomina kłótnie warzyw na opisanym przez Brzechwę straganie. „Po co wasze swary głupie, wnet i tak zginiemy w zupie...”

Egoizm grupowy aparatu partyjnego, w stronnictwach opozycyjnych, zadowolić się może zwycięstwem, w sensie zdobycia 231 głosów (idąc razem lub osobno). Opozycja będzie za słaba by przeprowadzić poważne, potrzebne zmiany; zwalić to będzie mogła na „hamulec” weta Prezydenta RP lub orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Ale jednocześnie rządząc może sięgać po zasoby państwa, wyszukiwać w nich możliwość zwiększenia dochodów lub nagradzania „swoich” dobrymi posadami. Będzie więc dostęp do konfitur z bardzo ograniczoną odpowiedzialnością; a to dla leniwych łakomczuchów wydaje się szczytnym celem.

Jeżeli politycy potrafią wznieść się na wyżyny wygłaszanych deklaracji, jeśli chcą dobra ogółu i w imię tego ograniczą własny egoizm, to celem powinno być przywrócenie normalności państwa demokratyczno-liberalnego, normalności zgodnej z literą i duchem konstytucji. To wymaga nie tylko stworzenia bloku „partii demokratycznych”, ale też przekonania większości społeczeństwa, zwłaszcza ludzi zobojętniałych, zniechęconych, nieufnych wobec politycznych obietnic.

Partyjni stratedzy z uwagą patrzeć powinni na zachowania grup, które dla wygody nazwijmy: symetryści, kibice, zniesmaczeni.

Symetryzm w 2015 r. był wytłumaczeniem dla polityczne zaangażowanej inteligencji, dlaczego wybrali PiS. Poważnym błędem PO był brak rachunku sumienia; ułatwia to krzewienie klasycznych haseł symetryzmów: „oni też kradli, oni też kłamali, ani też wykorzystywali aparat państwa...”. Symetrysta przyjmuje za prawdę swoistą ciągłość demoralizacji, odszukując różnice w skuteczności społecznej. „Oni też kradną, ale dzielą się ze zwykłymi ludźmi, przez 500+ i inne programy”; „oni też kłamią, ale dostrzegają problemy zwykłych ludzi”, „oni wykorzystują aparat państwa, ale dzięki temu chronią ogół przed prywatą i oligarchizacją życia publicznego”. Symetrysta dostrzega to co chce dostrzegać; rozgrzesza rządzących uznając ich za „bezinteresownych patriotów”, chce by każdy ich sukces był tworzywem narodowej dumy. Symetryzm nie jest neutralny, jest raczej tłumaczeniem, przed własnym sumieniem, postawy kolaboracyjnej. Można dzięki temu udawać, także przed sobą, niezależnego intelektualistę, pobierając jednocześnie srebrniki z rządowej kasy.

W większym stopniu niezależni są kibice. Oni nie muszą zabiegać o środki materialne rozdawane przez partię, są od państwa finansowo niezależni. Stać ich na udział w życiu publicznym, wykupują bilety (płacą podatki) i kibicują rozgrywanemu meczowi o władzę. Są wśród nich kibice bardziej lub mniej zaangażowani w dopingowanie „swoim”, a niektórych stać nawet na obiektywizm i oklaskiwanie skutecznych zagrań drużyny rywalizującej z „naszymi”. Nie są fanatykami, klasycznymi piłkarskimi „kibolami”, raczej fanami sportu, takimi od siatkówki, skoków narciarskich czy lekkoatletyki. Nie czują osobistego związku z wynikiem oglądanego politycznego meczu. Wygra PiS czy wygra PO, ich życie – w ich mniemaniu – nie ulegnie zmianie, nadal mozolnie ciągnąć trzeba do góry trud zawodowej pracy, zdobywając pieniądze na utrzymanie rodziny. Cenią widowisko, nie zwracając uwagi na trywializację zasad moralnych; przyjmują kłamstwo, oszustwo, przekręt finansowy, jako swoisty „faul taktyczny”, albo „rękę Boga Maradony” - zwycięzców rozgrzesza sukces.

Zniesmaczeni nie oglądają telewizji, nie czytają gazet, unikają jak ognia rozmów o polityce. Są głęboko przekonani, że „wszyscy kradną”, „wszyscy kłamią”; „w polityce chodzi o to, by działacze mogli się nachapać”, „ci co są już się nakradli, nowi będą bardziej pazerni, bo chcą się szybko wzbogacić”. Uznają, że uczestnictwo w wyborach nie ma sensu, bo „w rzeczywistości nic od nich nie zależy”. Czasem wyrażają swój bunt głosując na „antysystemowych” outsajderów typu Leppera, Kukiza, Korwina-Mikke, Palikota.

Jak widać z powyższego, nie ma jednego schematu, określającego „wahającą się” mniejszość, od której zależne jest wyborcze zwycięstwo. Aktyw partyjny, w imię własnych interesów, najchętniej skupia się na tym, by tego rodzaju „niepewnych” zniechęcić do udziału w wyborach. Ambitni demagodzy, przeciwnie, „podpalają” ich uczucia, tworząc paliwo dla swojej kariery. Krajobraz naszej demokracji nie zmienia się od 30 lat. Zniesmaczeni, nie biorący udziału w wyborach, stanowią ok 30-40 % ogółu elektoratu; głosy „protestu”, oddane na skrajne, demagogiczne partie, to ok. 15-20 %. W kraju, który chlubi się patriotyzmem obywateli, w którym w oczy się rzuca nadprodukcja pomników i ceremonii „bogoojczyźnianych”, ponad połowa dorosłych mieszkańców jest antypaństwowa; nie widzi potrzeby wspólnej troski o Rzeczpospolitą.

Ten stan umożliwia zagarnięcie państwa przez partie polityczne. Tworzy to „zaklęty krąg”. Im bardziej upartyjnione państwo, tym mniejsza jest chęć utożsamienia się z nim obywateli. Patriotyzm sprowadza się do roli, kierowanego dłonią partyjniaka, rytuału; tak jak dawniej świętowania 1 maja, czy 22 lipca, i wkuwania na lekcjach o wiodącej roli PPR w walce z faszyzmem. Im mniejsze rzeczywiste obywatelskie zaangażowanie, tym większe możliwości partyjne w zagarnianiu dobra wspólnego. Wyrwać się z tego kręgu – to byłaby „chwalebna” rewolucja, to byłby prawdziwy „Cud nad Wisłą”.

Wyrwać się trudno, bo rosnący triumfalizm w partiach opozycyjnych i związane z tym nastroje „odwetowe” są paliwem wyborczym PiS. Ta partia potrafi podsycać lęki społeczne. Sączy się przekonanie, że po wygranych przez opozycję wyborach zmiany w wymiarze sprawiedliwości nie skończą się odwołaniem Ziobry, lecz zmienia się w powszechną „czystkę” w prokuraturze. Podobnych czystek obawiają się funkcjonariusze policji i innych służb, urzędnicy rządowi, zatrudnieni w państwowych przedsiębiorstwach pracownicy nie tylko szczebla kierowniczego, kolejarze, górnicy itd. Trudno przekonać ogół, że normalność to nie „czystka”, nie „nowa miotła”, ale stan, gdy o karierze zawodowej decydują rzeczywiste kompetencje pracowników, a nie legitymacja partyjna. Strach nie dotyczy tylko kwestii statusu zawodowego. Równie istotna jest obawa przed arogancją wtrącania się do życia prywatnego i pouczania, że ktoś jest za mało tolerancyjny, postępowy, europejski itd.

Normalność to stan, gdzie każdy może być sobą, każdy może wybrać własną drogę w poszukiwaniu szczęścia. Podsycanie lęków nie jest receptą na przywrócenie normalności, nie jest nawet taktyką służącą wygraniu wyborów.

Przyznam tu, że sam ze stanu ogólnego „wk..u” stanem Polski, przechodzę na poziom wypalonego zniesmaczenia. Ogarnia mnie niewiara, tracę nadzieję, by aparat partii opozycyjnych „przeskoczył siebie” i zgodził się tworzyć wspólny blok wyborczy. Aktywiści polityczni nie są w stanie czytać Brzechwy ze zrozumieniem: „po cóż wasze swary głupie, wnet i tak skończycie w d...”. Siedząc w tej „czarnej dziurze” nasi zacni i szlachetni politycy, będą nadal podniecać się wynikami sondażu opinii publicznej. Taka karma.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa