I czego tu nie rozumiesz...?

Każdy ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki przez właściwy, niezależny, bezstronny i niezawisły sąd”. - głosi art 45 Konstytucji RP. I czego tu nie rozumiemy? Słów: sprawiedliwy, jawny, właściwy, niezależny, bezstronny, niezawisły, bez nieuzasadnionej zwłoki. Gdybyśmy poważnie potraktowali owe określenia, to powszechny byłyby opór przeciw tzw reformie Ziobry, druzgocącej sens każdego z tych określeń.

Może przyzwyczajeni jesteśmy do pustej kurtuazji. Jeśli, okazyjnie, przy święcie, adresujemy do kogoś komplement, świadomie nadużywamy przymiotniki, ocierając się prawie o granicę kłamstwa. W kulturze szlacheckiej istniało kilkanaście zwyczajowych określeń szlachcica: wasza miłość, wasza zacność, wasza znakomitość; mieszczanin mógł liczyć na komplement: sławetny; a chłop – pracowity. Używano tych określeń przez grzeczność, nawet gdy szlachcic kochał jedynie siebie, mieszczanin słynął z oszust, a chłop był leniwy. O sądzie, dziś, też mamy różne mniemanie, więc słowa sprawiedliwy, niezależny, bezstronny, niezawisły, traktujemy jak ową sarmacką grzeczność.

Czego jeszcze nie rozumiemy? Tego, że konstytucja jest aktem prawnym, który odczytywać należy całościowo, a nie dowolnie interpretować wyrwane z kontekstu słowa lub zdania. Przymiotniki przy sądzie nie zrodziły się z kurtuazji, ze zwyczajowego „całuję rączki i lecę po pączki”. Wynikają one bezpośrednio z przemyślenia zawartego w preambule: „pomni gorzkich doświadczeń z czasów, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane, pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność...” Może edukacja szkolna pomija wstydliwie owe doświadczenia, może w pamięci zbiorowej zanikło wspomnienie o czasach, gdy naruszane i łamane były w naszej Ojczyźnie podstawowe wolności i prawa; konstytucja jednak tym uzasadnia treść swoich artykułów. Stosowane przymiotniki mają charakter celowy: gwarantują prawa obywatelskie, zapewniają rzetelność i sprawność działania instytucji publicznych. Sąd, który nie jest sprawiedliwy, niezależny, bezstronny itd., nie jest sądem, w znaczeniu konstytucyjnym, bo nie spełnia celu, jaki mu powierza ustawa zasadnicza.

W starodawnej Polsce, o czym wiemy z klasyki literatury, też mnożyło się od instytucji i urzędów, kompletnie nie istotnych; grzecznościowo stosowano nazwy: Podkomorzy, Wojski, Podczaszy, Krojczy itd. Obecnie mamy Trybunały, oderwane rzeczywistością od ich pierwotnego znaczenia. Nie wiem nawet, czy nazwanie kogoś Trąbą Trybunalską jest epitetem czy komplementem: trąba bywa przydatna, trybunał (Konstytucyjny lub Stanu) – nie. Po dalszym doskonaleniu reform Ziobry, sądy mogą podzielić los trybunałów, a sędzia stanie się określeniem grzecznościowym, jak dawniej Cześnik czy Wojski. Odczuwalne materialnie będą skutki wyrugowania sensu przymiotników: ani prawa podstawowe, ani nasza własność, nie będą gwarantowane przez jakąkolwiek instytucje publiczną. Jak ciebie, podatniku, urząd będzie chciał okraść, to pisz, Pan, na Berdyczów, albo postaraj się łagodzić sankcję z pomocą łapówki.

Gdy przed wojną sanacja „podnosiła z kolan” Naród, byli profesorowie ukształtowani przez cywilizację państwa prawa. Jeden z tych zacnych osób, profesor prawa konstytucyjnego na Uniwersytecie Lwowskim, Stanisław Starzyński pisał w 1932 r.:

Aby posiadać prawdziwą „Konstytucję“, potrzeba, by całe społeczeństwo przejęte było duchem konstytucyjnym do tego stopnia, by jednostki, lub sfery, tego ducha nie posiadające, lub starające się go podkopać, nie zdołały w ogóle utrzymać się na powierzchni życia publicznego, chociażby się przypadkowym zbiegiem okoliczności na tę wyżynę wydostały. Potrzeba, aby Konstytucja była świętością narodową, jak jest nią np. w Ameryce, i jak chciała także Konstytucja Trzeciego Maja, a dobrze by było, by z jej pojęciem zrosła się integralnie dewiza jednego ze starożytnych rodów polskich: „Biada temu, kto mnie dotknie" (Garea qui me touche), lub dewiza jednego angielskiego orderu (order ostu) „Kto się mnie dotknie, ten się pokłuje".

Mamy konstytucję, już od 25 lat, ale nie istnieje, przenikający społeczeństwo, duch konstytucyjny. Kto rządzi, uzurpuje sobie prawo jej interpretacji, hasłem dla idiotów stało się: „dobro narodu stoi ponad prawem”. Istnieje w ustawie zasadniczej nakaz ograniczania aspiracji władzy, art 7: „Organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa.”. Ale politycy tak dumni są z erekcji swych organów, że ich żadne granice nie hamują. Oni formalnie nie łamią, nie gwałcą Konstytucji, jedynie niepostrzeżenie się rozpychają, zawłaszczają nowe obszary, by pokryć je swoją władzą. Tu znów zacytuję lwowskiego profesora prawa:

A można podobny rezultat osiągnąć i inną drogą, mianowicie jeżeli się w prawdzie niczego w ustawach nie zmienia, ale jeżeli się je obchodzi lub interpretuje w najbardziej nieprawdopodobny rabulistyczny sposób, przy czem zdarzyć się może, że wszystkie czynniki, mające prawo mieć swą własną wolę, zrezygnują dobrowolnie ze stosowania tej woli, podporządkowując się wyłącznie woli jakiegoś czynnika, uznanego za centralny, który staje się w ten sposób uniwersalnym czynnikiem miarodajnym. Wtedy, pomimo „formalnie” istniejącej „Konstytucji”, będzie tylko jej fikcja, będą tylko istniały pewnego rodzaju „rządy czy stosunki faktyczne”. A cóż dopiero mówić o takich sytuacjach, w których by zaczęto już wprost działać contra legem i tą drogą próbowano nakładać na obywateli nowe ciężary i zobowiązania, albo stosować do nich nowe rygory prawne. Taki ustrój nie byłby już silnym rządem, jakiego potrzebę wszyscy odczuwają i którego zawsze pragnąć należy, ale byłby jego parodją, gdyż silnym jest tylko rząd, opierający się na jedynej niezaprzeczalnej a przy tem etycznej podstawie, tj. na prawie; tam zaś, gdzieby tej podstawy brakowało, tam rząd nawet pomimo chwilowych pozorów tężyzny musi prędzej czy później runąć, jako pozbawiony tego jedynie realnego i trwałego punktu oparcia, jakim jest legalność pochodzenia władzy i legalność jej aktów”.

Pocieszająca jest tu konstatacja, że rząd lekceważący konstytucje sam siebie pozbawia podstawy etycznej, więc prędzej czy później zanegowana zostanie legalność jego władzy. Sądy, gdy wyrugujemy określające je przymiotniki, stają się organami administracyjnymi o wątpliwych, dla nas, kompetencjach; egzekucja ich wyroków opierać się będzie nie na autorytecie prawa, lecz na sile egzekutorów. Premier też tylko na siłę swych służb może liczyć, gdy samowolnie, bez zgody parlamentu, nakłada na nas nowe obciążenia; nie mamy żadnego moralnego obowiązku lojalnego wypełniania nakazów wydanych z pominięciem podstawy prawnej. Sama przemoc, jak uczy doświadczenie historii, jest niewystarczająca, by utrzymać władzę. Zrozumiał to Pinochet, zrozumiał Jaruzelski, może i do Susko-Morawieckich głów ta prawda dotrze.

Minęło niedostrzegalnie, 27 maja, święto, ustanowione przez Sejm, jako Dzień Samorządu Terytorialnego. Podziękowano sobie wzajemnie, wręczono medale, wypowiedziano odrobinę słów ładnych, a nawet wzniosłych. Nie zwrócono uwagi na kłopotliwy drobiazg: świętuje się byt, którego już nie ma. Są „samorządowcy”, czyli politycy lokalni walczący o zdobycie władzy w gminach, powiatach, województwach. Są pracownicy samorządowi, urzędnicy podlegli politykom lokalnym. Są urzędy, są ciała nazywane „radami”. Jest mnogość Wojskich, Podkomorzych, Oboźnych, Krojczych, waćpanów, mościpanów, wielebnych, sławetnych i pracowitych...Tylko brak istoty: samorządu terytorialnego.

Znawcy zaprotestują: przecież samorząd ma osobowość prawną, jest wpisany do Konstytucji, posiada nawet konkretną własność i zdolność zawierania umów, regularnie organizowane są wybory organów samorządowych itd. Cóż, jeśli chodzi o Konstytucję, to jest tam taki zapis art.15 „Ustrój terytorialny Rzeczypospolitej Polskiej zapewnia decentralizację władzy publicznej.” Praktyka naszego życia publicznego ukazuje, że ten zapis jest bezobjawowy. Jeżeli urzędnik warszawski decyduje o zdjęciu ze sceny teatralnej spektaklu w Kielcach lub Krakowie; jeżeli na polecenie Warszawy prokurator z Wrocławia prowadzi sprawę przeciw mieszkance Gdańska, która w Białymstoku naruszyła prawo; jeżeli urzędnik z Warszawy wskazuje: jaki pomnik nie może stać w Słupsku lub Kłaju i jak nazywać się mają ulice w Ostrowcu....to czego tu nie rozumiemy...Gdzie ta decentralizacja wynikająca z Konstytucji. „Samorząd lokalny oznacza prawo i zdolność społeczności lokalnych, w granicach określonych prawem, do kierowania i zarządzania zasadniczą częścią spraw publicznych na ich własną odpowiedzialność i w interesie ich mieszkańców” (art 3 Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego przyjętej w Strasburgu w 1985 r. , ratyfikowanej i wprowadzonej do prawa polskiego w 1993 r). Tej definicji musimy się trzymać dyskutując, czy jest, czy też nie ma, w naszym kraju, samorządność terytorialna. I tu także, jak w przypadku sądów, o realiach decydują przymiotniki.

Ważne jest właściwe rozumienie znaczenia słów: zdolność, własna odpowiedzialność, w interesie ich mieszkańców. Zdolność to zarówno przypisany organom samorządowym zakres kompetencji, jak i materialne możliwości ich wykonywania. Własna odpowiedzialność łączyć się musi z wolnością wyboru sposobu, w jaki sposób wykonujemy określone ogólnie zadania publiczne. Nie ma odpowiedzialności bez wolności: podwładny nie ponosi odpowiedzialności jeśli wykonuje nakazy przełożonych. Jeśli mowa o interesie mieszkańców, to realne znaczenie ma, kto ten interes rozpoznaje i definiuje. Ponieważ interes mieszkańców danego miasta nie powinien być rozbieżny z interesem mieszkańców szerszego obszaru – regionu, kraju itd. - bywa on rozpoznawany i definiowany przez władze wyższego szczebla. Np. wartością jest zapewnienie równego dostępu do edukacji wszystkim dzieciom; w tym celu to zadanie jest zlecane samorządom. Zlecający zapewnia środki oraz wskazuje, mniej lub bardziej, szczegółowo wskazuje sposób wykonania tego zadania. Oprócz tego rodzaju troski o interes szerszy, istnieje cała domena spraw lokalnych, do których wyższa władza nie powinna się wtrącać. Ogólnie ujmując: w interesie mieszkańców jest by mieszkali w zdrowych warunkach, by ich życie ułatwiały dobrze zorganizowane usługi publiczne, by spełniane zostały lokalne aspiracje, by w razie nieszczęścia każdy mieszkaniec mógł liczyć na wsparcie, itd. Jest to zakres niezbędnych kompetencji, bez możliwości ich wypełnienia nie ma mowy o samorządności.

Rzeczywistość „samorządowa” widoczna jest w budżecie miasta lub gminy. Jaka część wydatków jest wynikiem swobodnej decyzji podejmowanej przez radnych? W praktyce to ok 2-3 %; w wielu wypadkach większy wpływ na budżet mają grupy lobbystyczne wykorzystujące mechanizm tzw „budżetu obywatelskiego”. Reszta to wydatki „sztywne”, w większości odgórnie zdefiniowane. Jeśli UE przekazuje środki samorządom, to nie pozwala nimi rozporządzać wedle uznania, ale ściśle ustala cel i sposób ich wydatkowania. Jeśli pan Morawiecki rozdaje czeki z jakiegoś funduszu, to on – a nie radni – decyduje, co za owe środki ma powstać. W jednym i drugim wypadku władza wyższa rozpoznaje i definiuje co jest interesem mieszkańców, odbierając tą kompetencję władzy gminnej. Z budżetu wynika więc 2-3% zakres realnej samorządności. Ale jest jeszcze mechanizm nie widoczny w liczbach budżetowych: szczegółowa siatka przepisów określających jak wykonać zadanie publiczne. Gmina odpowiada za utrzymanie dróg lokalnych, ale to resort centralny ustala jakie warunki techniczne ma spełnić ta droga, w tym jakim rodzajem asfaltu ma być pokryta (oczywiście - tym z Orlenu). Gmina wspiera ubogich, ale ubogim jest tylko osobnik spełniający wskaźniki dochodowe ustalone przez centralny resort. Radni w zasobnej gminie mogą więc przeznaczyć owe 2-3% budżetu na zadania wybrane przez siebie; ale ani oni, ani ich wójt nie decyduje, jak, najefektywniej, wykonać owe zadania. W praktyce ponoszą odpowiedzialność za cudze decyzje, bo tych prawdziwych decydentów „na górze” nikt nie zauważa.

Gmina ma osobowość prawną i własny majątek. I tak, i nie. Osobowość prawna jest czymś realnym jeśli istnieją sądy, takie określone konstytucyjnymi przymiotnikami. Jeżeli w przypadku sporów między osobami fizycznymi lub prawnymi, nie ma możliwości skorzystania z bezstronnego, niezawisłego, sprawiedliwego arbitrażu przed sądem; to ta osobowość jest bardziej niż rachityczna. Prawo własności to też nie jest fakt przypisania komuś jakiejś rzeczy, ale także możliwość, wedle własnego uznania, korzystania i dysponowania tą rzeczą. Władzami samorządowymi, które chcą korzystać z prawa własności, zazwyczaj zajmuje się prokurator. Z jakiś bowiem, niepisanych, racji prokurator uznaje się za kompetentniejszego obrońcę interesu mieszkańców, niż wybrany przez nich wójt.

Pozostaje jedna cecha: demokracja lokalna. Nie jest ona jednak istotą samorządności. Po prostu dano nam prawo wyboru urzędnika, który odpowiada za wykonanie zadań nakazanych mu przez władzę wyższą. Przypomina to trochę samorząd więzienny, albo szkolny. Tam też demokratycznie wybiera się „starszego celi”, albo „gospodarza klasy”, by ktoś mógł, pod nadzorem naczelnika czy dyrektora, dbać o porządek. Jeśli zaś chodzi o radnych, to ich rola została ograniczona do źródła tegoż słowa: mogą oni najwyżej podoradzać wójtowi lub prezydentowi, bez realnego wpływu na decyzje.

Świętować można wszystko, nie przywiązując większej wagi do tematu. Jest Dzień Dziecka, Dzień Strażaka, może też być Dzień Samorządu Terytorialnego, Dzień Wolności, Święto Konstytucji itd. O jakości naszego życia nie święta decydują. Bez świadomości konstytucyjnej, bez tego ducha obywatelskiego, wszelkie instytucje świadczące o przynależności Polski do europejskiej cywilizacji, stają się atrapami. Pod czułym i czujnym okiem centrum sądy nam się trybunalą, trybunały trąbią, rady miast MRN-ują, psieją prawa i obyczaje...

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa