Damy wam szkołę...

Żeby nie było: tak, jestem za tym by nauczyciele zarabiali godnie, przynajmniej lepiej od górników. Płaca powinna odzwierciedlać pewną hierarchię wartości. A trwały przyszły dobrobyt państwa nie zależy dziś od wydobywania łopatą węgla z ziemi, ale na wydobywaniu myśli z głów.

Czas także skończyć z hipokryzją. Usługi publiczne nie różnią się w swej istocie od usług prywatnych, nie są przedmiotem darowizny wykonywanej przez pełnych poświęceń społeczników. Jeżeli uważamy, że pewne usługi są niezbędne dla rozwoju społeczeństwa, to płaćmy dobrze, by pozyskać do ich wykonywania najlepszych pracowników. Władza państwa, która upokarza swoich pracowników, oszczędza na pensji „budżetówki”, nigdy dobrego państwa nie stworzy; lukrować jedynie będzie wizerunek tego, co dobitnie określono jako „ch..., d...i kamieni kupa”.

Powyższa deklaracja dotycząca płac nauczycieli, kończy jednak moja zgodność poglądów z większością wykonujących ten zawód. Trudno, w celu ochrony ich samopoczucia, powinienem ich zniechęcić do poznania dalszej części artykułu, bądź uprzedzić, że głoszone herezje są niezbędną inspiracją do otwarcia dyskusji. Publiczna, prowadzona lub nadzorowana przez państwo, obowiązkowa dla wszystkich dzieci od 7 do 18 lat, edukacja to dogmat przyjęty przed 100 laty. Dogmat, który zrodził się w epoce nazywanej rewolucją przemysłową; w czasach triumfu wiary w rozum, gdy wierzono, że oświata, tak jak dawniej religia, uczyni ludzi lepszymi. Byłoby niebezpieczną rewoltą podważanie dziś dogmatu obowiązkowej i publicznej edukacji. Skończyła się jednak epoka, gdy rozwój gospodarczy opierał się na pracochłonnym przemyśle. Doświadczenie XX w. zweryfikowała także optymistyczną wiarę w oświecenie; zdobycze nauki są same w sobie neutralne, to od moralności ludzkiej zależy, czy będą one wykorzystane w dobrym lub złym celu.

Każda instytucja konserwatywnieje, szkoła została zakonserwowana w kształcie stworzonym sto lat temu. Utrwalony w niej jest model hierarchiczny, na szczycie piramidy stoi minister, on poprzez kuratorów zarządza dyrektorami, a oni pilnują by szeregowy nauczyciel wtłaczał dziecku odgórnie narzucony program nauczania. Ten model wzorowany był na wojsku i Kościele. Zauważmy więc, że i owe, hierarchiczne i konserwatywne instytucje, szukają rozwiązań zmieniających ich postfeudalną istotę. Dostrzeżono, że zarówno na polu walki jak i w pracy duszpasterskiej, samo posłuszne wykonywanie rozkazów przełożonych nie przynosi efektów; potrzebna jest kreatywność, a ta jest dzieckiem wolności. Czas więc powiedzieć, że niepotrzebna i szkodliwa jest szkoła ucząca powtarzania formułek i ślepego posłuszeństwa przełożonym. Siła i dobrobyt państwa wynika z odpowiedzialności wolnych obywateli. Celem edukacji powinno kształtowanie takowych, wolnych i odpowiedzialnych, obywateli. Nie uczyni tego instytucja w dziedzinie wolności wyraźnie deficytowa.

Istotą pracy szkół jest wtłaczanie do dziecięcych mózgów ogromu informacji, zwanych wiedzą zgodną ze szkolnymi programami. Same programy są materią ponad wszelką kontrolą. Nie wiemy kto je wymyśla, w jakim celu, jaki zakłada efekt... Przez trzydzieści lat wolnej Polski, w okresie gdy mieliśmy do czynienia z dwiema dużymi i kilkoma mniejszymi reformami edukacji, nigdy – ani w Parlamencie ani w przestrzeni publicznej – nie odbyła się poważna debata nad programami nauczania. Jeżeli pojawiały się głosy w tej sprawie, to zwykle dotyczyły ambicji by coś tu jeszcze dołożyć: edukację seksualną, edukację patriotyczną, edukację ekologiczną, edukację przedsiębiorczości, edukację kulturalną. Uzasadnić takowe dociążenie jest łatwo, miło i przyjemnie; zwłaszcza, że nie łączy się z tym refleksja: to co właściwie uczy szkoła skoro konieczne są jeszcze wymienione, dodatkowe edukacje.

Raporty NIK powtarzają jak mantrę: programy szkolne są przeciążone. Wiedzą o tym dobrze nauczyciele i rodzice. I co? Nauczyciele zarabiają na korepetycjach, rodzice płaczą i płacą, dzieci wkuwają, pracując coraz dłużej i ciężej. Efekt tego żaden, mózg się broni przed nadmiarem informacji, obowiązuje zasada wkuj, zdaj, zapomnij. Jeżeli słyszę tłumaczenie, że dzieci mają tyle zadane z polskiego, że nie mają czasu na przeczytanie książki; brzmi to jak absurdalny żart. Mniej więcej tak, jak opowieść o tym robotniku, co tak szybko musiał latać z taczką, że nikt mu nie był w stanie załadować tego wehikułu. Programy zapewne piszą profesorowie zakochani w swoim przedmiocie, dla nich obraźliwą herezją byłoby twierdzenie, że dziecko nie koniecznie musi rozróżniać rośliny nagozalążkowe od okrytozalążkowych, nie musi znać daty bitwy pod Grunwaldem, ani łamać szczęki recytując staropolszczyznę Kochanowskiego. Nie łudźmy się, że profesorowie sami zdolni są ograniczać swoje ambicje programotwórcze. Doszliśmy do ściany. Dziś nie da się nawet postulować: programy do zmiany. Trzeba je odważnie wyrzucić do kosza na odpadki.

Jak to? Oburzone głosy dowodzić będą, że bez programów, bez tej szerokiej wiedzy nie ucywilizujemy młodych ludzi, będą oni ciemniakami... A dziś, z programami, czym są? Wydają się funkcjonalnymi analfabetami, nie potrafiącymi samodzielnie odróżnić rzeczywistości realnej od wirtualnej. Czas sobie zadać pytanie: czego oczekujemy od szkoły? Wiedza to nie zbiór przyswojonych informacji; takowe w razie potrzeby znaleźć można w książkach lub na stronach internetowych. Wiedza jest pochodną słowa wiedzieć: trzeba wiedzieć gdzie znaleźć informację i ocenić jej prawdziwość; trzeba wiedzieć jak z uzyskanych informacji tworzyć logiczne ciągi wnioskowania. Trzeba wiedzieć jak poszukiwać prawdy, a nie tylko przyjmować jako pewnik prawdy objawione przez podręcznik lub nauczyciela.

Realizację programu przez nauczyciela można sprawdzić metodą testów ćwiczonych na uczniach. Pochodną przerośniętych programów jest swoista testologia; w efekcie nauka staje się formą trenowania metody rozwiązywania kolejnych testów. A gdzie jest miejsce i czas na nauczanie myślenia? Przyjąć wypada założenie, że nie istnieją dzieci nie utalentowane; w każdym odkryć można jakąś „iskrę bożą”. Każde dziecko jest inne, tak jak różnią się od siebie wszyscy ludzie. Centralnie narzucone programy nie dostrzegają indywidualizmu dziecka, dążą do ujednolicenia, tłumiąc, tym samym, owe iskierki wrodzonej kreatywności. Czy stać nas dziś na takie marnotrawstwo?

Sto lat temu odkryciem była „taśma Forda”. Dobry pracownik miał odtwarzać powtarzalne czynności, bo w ten sposób z taśmy szybciej zjeżdżały samochody. Do takiego modelu odtwórczego przygotowywała edukacja. Ale czy Ford wiedziałby co to jest samochód, czy ktoś by wynalazł pojazd samojezdny, gdyby wszyscy nauczeni zostali jedynie pracy odtwórczej przy taśmie. Świat rozwija się nie dlatego, że wszyscy powtarzają wykute w szkole formułki; nie dlatego, że wszyscy odtwarzają wyuczone ruchy; ale dlatego, że w głowach wiecznie nienasyconych i niepokornych jednostek kiełkują pomysły, by coś zrobić inaczej, po swojemu.

Od trzydziestu lat trwa dyskusja o szkolnictwie zawodowym. Ciąży nad nią ta „taśma Forda”, połączona z postfeudalizmem. Ten postfeudalizm wyraża się swoistym paternalizmem: ci z „zawodówki” są gorsi, z natury mniej inteligentni od naszych dzieci, trzeba ich przyuczyć do wykonywania właściwej dla nich funkcji społecznej. Czekają, ponoć, na to przedsiębiorcy, przekonani, że na to płacą podatki, by im państwo dostarczało taniego i wykwalifikowanego pracownika. Złą nowiną dla wszystkich podobnie myślących jest fakt społeczny: feudalizm się skończył i raczej nie wróci. Szkoły już nie przyuczą do zawodu, bo zawody znikły, poszukiwane umiejętności ulegające równie szybko zmianie, jak stosowana technologia. Jaką wartość dla pracodawcy ma wydane z państwową pieczątką zaświadczenie, że dana osoba jest tokarzem czy kucharzem; ważniejszym jest czy umie pracować. W tym „umie pracować” zawiera się oczekiwanie, które przytłoczona programami szkoła spełnić nie może. Umieć pracować to solidnie, rzetelnie i terminowo wykonać zadanie; to także zdolność przyswajania nowych umiejętności, by owe zadanie wykonać lepiej; to także, a może przede wszystkim, zdolność kreatywnego rozwiązywania problemów jakie mogą się pojawić podczas wykonywania określonego zadania.

Skarżył mi się znajomy profesor Politechniki na poziom wiedzy swoich studentów. Podobne głosy usłyszeć można od wielu innych pracowników naukowych szkół wyższych. W teorii barierą przed wejściem niedouczonych na uniwersytety jest matura. Jest ona egzaminem państwowym, zatem rodzajem zaświadczenia wydanego przez instytucję państwową, że dany człowiek ma zakres wiedzy wystarczający, by mógł się dalej kształcić na uniwersytetach, politechnikach czy akademiach. Trudno mi podejrzewać o konfabulację znajomego profesora oraz wielu innych  pracowników naukowych. Więc kto tu kłamie ? Czy owe maturalne zaświadczenie z pieczątką państwową jest poświadczeniem nieprawdy, wydawanym w celu zamaskowania ogromnego marnotrawstwa środków publicznych przeznaczanych na tzw edukacje publiczną? Marnotrawstwa spowodowanego przyjęciem nierealnego celu, jakim jest wtłaczanie do młodzieńczych głów zasobu informacji, zgodnie z programami szkolnymi, ale nie do udźwignięcia przez zwykły mózg.

Programy trzeba wrzucić do kosza, od tego czas zacząć naprawę systemu oświaty. A co w zamian?

Czas odważnie postawić na samodzielność nauczycieli i autonomię wspólnot szkolnych. Szkoda środków wydawanych na studia kadry pedagogicznej, jeśli się czyni z nich tylko nadzorców pilnujących by uczeń wtłoczył do głowy wymagany programem zakres informacji. Nauczyciel jest przygotowany by być przewodnikiem, by rozpoznawać i rozwijać indywidualne zdolności uczniów, by uczyć ich myślenia, poszukiwania prawdy, kreatywności w rozwiązywaniu problemów; tego wszystkiego co jest i zawsze będzie cennymi umiejętnościami społecznymi. Jego praca na bieżąco kontrolowana jest przez dyrektora szkoły, przez wspólnotę pracujących w niej pedagogów, przez rodziców zainteresowanych rozwojem swojego dziecka. Szkoły nie działają w społecznej próżni, zawsze istnieje między nimi konkurencja. Rodzice orientują się, które szkoły lepiej przygotują ich dzieci do studiów czy dobrej pracy. Ta konkurencja wymusza jakość kształcenia lepiej niż kontrolne wizyty urzędników z kuratorium. Bezpośredni nadzór nad jakością kształcenia mają organy założycielskie, w tym samorządy. Władze samorządowe są wybierane i oceniane przez rodziców uczących się dzieci; jest to mocna motywacja by zadbać o szkoły.  Centralna władza państwowa, w tym ministerstwo, powinno odrzucić ambicje ręcznego sterowania procesem kształcenia, odgórnego narzucania jednakowości temu oceanowi różnorodności. Ciąży na niej inne, bardzo ważne zadanie; troska by warunki materialne tworzyły dla każdego dziecka rzeczywistą równość szans w dostępie do edukacji.

Chciałbym szkoły, która budowałaby trwały dobrobyt państwa ucząc jak twórczo wydobywać myśli z głowy. Może marzy mi się zbyt wiele...

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa