Przyjaźnie i autonomicznie

Antyklerykalizm ma w naszej historii tradycje podobnie długą jak i chrześcijaństwo, trudno więc nie zauważyć powtarzalności tak doktrynalnej jak i emocjonalnej.

Niewiele nowego znaleźć można pod słońcem w świecie polityki, wtórność staje się cechą naturalną. Polityka bazuje na emocjach, steruje nimi, podgrzewa, wykorzystuje; jest to jednak tylko działanie, narzędzie do realizacji nadrzędnego celu. I tu warto sobie zadać pytanie: ale o co chodzi...

Czy zależy nam na pokonaniu wroga, opanowaniu danego terytorium i dyktowaniu naszych zasad zamieszkującym tam ludziom? A zatem: czy polityka jest wojną prowadzoną innymi, niż militarne, środkami? A może przeciwnie: celem politycznym nie jest podbój lecz pacyfikacja, budowa porządku publicznego, w którym każdy będzie czuł się wolnym i bezpiecznym.

Łatwiej emocje społeczne mobilizować hasłami podboju, bo prostsze jest życie, gdy wiemy kto jest wrogiem. Znacznie trudniej przekonywać ludzi do pogodzenia się z ciągłością cierpliwego budowania kompromisu; rzecz bowiem jest żmudna, wymaga cierpliwości, rezygnacji z nieosiągalnych marzeń, świadomości ograniczania własnej wolności. Żyjemy jednak dzięki temu, że potrafimy to robić; nasza codzienność to setki formalnych i nieformalnych kompromisów, to stałe negocjacje, to mieszanka uporu z gotowością do ustępstw, wyznaczanie granic naszej wolności, tak by nie naruszyć wolności innych. Porządek tworzy zarówno prawo jak i nasze codzienne zachowania, tradycja wyznacza pewne ramy, uściśla je płynąca z głosu sumienia empatia. Cennym jest gdy polityka służy podtrzymaniu owego porządku publicznego. A jeśli w imię pragnienia zdobycia władzy niszczy się ów porządek, to wówczas przydatne jest narzucanie agitatorom cnoty umiarkowania.

I tak też patrzeć można na coraz głośniejsze przykłady wykorzystania w walce politycznej paliwa antyklerykalizmu. Patrzeć spokojnie, bo prawie wszystko już było, wieści o śmierci Boga pojawiały się wielokrotnie, zawsze okazując się zdecydowanie przedwczesne, teza o konieczności powieszenia ostatniego arystokraty na kiszkach ostatniego biskupa też już zdążyła mchem obrosnąć, antyklerykalne ustawodawstwa wprowadzały różne państwa od ZSRR, Meksyku, Francji po Chiny i Mongolię. Byli u nas biskupi wieszani na warszawskim rynku jako zdrajcy, byli też duchowni z kajdanami na ręku i różańcem w ręku gnani na Sybir; byli księża kolaboranci i tacy, jak ks Skorupka prowadzący żołnierzy do boju, byli realiści i romantycy, byli duchowni tarzający się jak świnie w nieczystościach (wedle słów średniowiecznych kronikarzy) i pokorni następcy św. Franciszka. Każdy z nas, znając kilku lub kilkudziesięciu księży wie jak różni to ludzie, że grzechem prostactwa jest traktowanie ich jedną miarą.

Nie mam zamiaru przybierać tu szatek katolika zmartwionego stanem swojego Kościoła, ani wolnomyśliciela zaniepokojonego agresją nieracjonalnego dogmatu. Wolę patrzeć z boku, jako nie-katolik i nie-wolnomyśliciel; wierny jedynie przekonaniu, że we wspólnym państwie każdy czuć się musi wolnym i bezpiecznym. Szanuję więc zapis art 25 Konstytucji:
Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. Stosunki między państwem a kościołami i innymi związkami wyznaniowymi są kształtowane na zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego. wiedząc, że są to ramy kompromisu, którego treść kształtuje się codziennie w różnych konfiguracjach.

Problem stosunku Państwa i Kościoła to nie jest kwestia tylko i wyłącznie przestrzeni władzy świeckiej i władzy duchownej. Kościół tworzą ludzie, owe 38% obywateli Rzeczpospolitej, regularnie uczestniczących w rytuałach religijnych oraz przynajmniej drugie tyle, poprzez chrzest św. i wychowanie czujący swój związek z religią chrześcijańską. Mogę, jako człowiek wolny, uważać, że religia to „opium ludu”, ale muszę szanować godność ludzi, którzy na ten temat mają zupełnie przeciwną opinię. Ludzie, a zwłaszcza ci przekonani o swojej inteligencji, nie zdają sobie sprawy, że narzucanie innym swoich mądrości jest  czasem odbierane jako naruszenie godności.

W normalnym życiu rzadko zdarza się, że z kimś się we wszystkim i całkowicie zgadzamy; ale mimo wszelkich różnic musimy jakość współżyć, współpracować, wzajemnie sobie pomagać. Nie istnieje żaden powód by różnice religijne miały uniemożliwiać taką, zwykłą ludzką współpracę. Politycznie antyklerykalizm jest przeciwskuteczny, zjednoczyć pod swym sztandarem może kilkanaście procent zwolenników, jednocześnie zachęcając do jednoczenia kilkadziesiąt procent przeciwników. Zyskiem dla liderów antyklerykalizmu jest życie z diet poselskich niezłomnej opozycji.

Za potrzebą wypracowania kompromisu przemawia także pozytywna wartość społeczna religii. Otóż, największy nawet abnegat religijny, przyznać musi, że lepiej i bezpieczniej żyje się w państwie, w którym ogół przestrzega 10 przykazań: państwie bez zbrodni, kłamstw i oszustwa. Nawet, gdy takowy ideał jest nieosiągalny, to i tak religia nawołująca do miłowania bliźniego owocuje ogromem społecznej dobroczynności. Jeśli nawet przekornie mówimy, że podobna dobroczynność zawarta jest także w religii muzułmańskiej czy doktrynie buddyjskiej, to fakt ten jedynie może cieszyć: rywalizacja w dobroczynności  służy dobru ludzi. Jest zatem w religiach owa wartość przenosząca się na realność zapisu konstytucyjnego o współpracy Państwa i Kościołów dla dobra człowieka i dobra wspólnego.

Być może racje miał Michał Bobrzyński pisząc, że polska tolerancja zrodziła się z umysłowego lenistwa; być może słuszne są twierdzenia, że nasze poglądy wypływały ona z przywiązania do tego co jest – aby było jak było, bo może być gorzej; ale i to lenistwo i ten ciemnogród jest lepszy niż doświadczenie wojny religijnej. Jeśli ktoś dziś dowodzi, że Polska byłaby bardziej postępowa, gdyby w XVI w. przyjęła protestantyzm, to zapomina o strasznej cenie jaka płaciła społeczność europejska w tych wojnach trwających w XVI i XVII wieku. I dziś ostatnim, czego nam potrzeba, to nowa, nawet „zimna” wojna religijna.

Antyklerykalizm także powinien kierować się empatią. Młodzież może traktować to jak „bajkę o żelaznym wilku”. Ale dla mnie to wciąż żywe wspomnienie: osobiście znałem ks. Popiełuszkę, byłem świadkiem jak wielu ludzi niszczono i upokarzano, tylko dlatego, że wierzyli w Boga. Trauma tych złych doświadczeń pozostała. Ona czasem staje się przyczyną agresywnej obrony „swoich”, nawet tych, którzy swoimi grzechami niszczą wspólnotę wiernych. Są więc granice, których nie wypada naruszać. Obciążanie całego Kościoła zbiorową odpowiedzialnością za przypadki pedofilii wśród księży, jest takim naruszeniem granic. Pedofilia dla mnie jest obrzydliwym przestępstwem; niestety: złem, które jest i będzie, dotykającym całą społeczność. Mimo wszelkich starań zdarza się tam, gdzie absolutnie nie powinna: w szkołach publicznych, na obozach harcerskich, w instytucjach kultury, a także instytucjach kościelnych. Czy z tego powodu mam podstawy by uważać wszystkich nauczycieli, instruktorów kultury czy wszystkich księży za podejrzanych o pedofilie lub tuszowanie tego przestępstwa...? Uznaję, że dla Kościoła pedofil nie jest tylko przestępcą, jest także zdrajcą depczącym wartości na jakich Kościół jest zbudowany. Potępienie dla przestępcy łączyć więc mogę z współczuciem wobec zwykłych „owieczek parafialnych”, którzy zostali niecnie zdradzeni przez swojego pasterza.

Konstytucja określa ogólne ramy, życie dyktuje treść kompromisów. Świat i Kościół się zmienia, nawet konserwatyzm nie polega na zachowaniu wszystkiego „jak było”, tylko na utrwalaniu, tego „co było dobre”. W demokracji liberalnej Kościół nie dyktuje prawa, ale ma możliwość uczestniczyć w kształtowaniu ustaw na podobnej zasadzie, jak każda inna grupa obywateli. Złem jest zarówno sytuacja, gdy biskupi piszą ustawę, jak i zakazanie księżom swobody wypowiedzi na temat własnej oceny funkcjonującego prawa. Szanować wypada fakt, że religia ma swój fundament moralny, że obowiązkiem wierzącego jest występowanie w obronie życia: tego w stadium zalążka (aborcja), tego w stadium śmiertelnej choroby (eutanazja), tego skażonego zbrodnią ( kara śmierci). Utraciłby szacunek duchowny godzący się zarówno z aborcją na życzenie, jak i z przywróceniem kary śmierci. Prawo jednak nie piszą duchowni, lecz wybrani przez ogół wierzących i niewierzących parlamentarzyści. Prawo najczęściej jest wyrazem kompromisu, w każdej sferze; i tej dotyczącej racji moralnej i tej dotyczącej ochrony własności, i tej dotyczącej granic wolności. Wolność sumienia nie polega na narzucaniu swoich racji innym, ale na tym, by każdy człowiek mógł postępować zgodnie ze swymi zasadami moralnymi.

Są kwestie będące tylko pozornym sporem ideologiczno-moralnym. Do takich należy np.; kwestia małżeństw homoseksualnych. Uznajmy, że Kościół nie akceptuje takowych; trudno: nie można narzucić by miały być one zawierane wobec Boga przed Ołtarzem. Państwo, a więc i prawo świeckie, nie może ingerować w sprawy tak intymne jak formy związków między ludźmi. Są sprawy, o które nawet pytać nie wypada; ale które są częścią rzeczywistości. Państwo, a więc i prawo, powinno jednak stać na straży dotrzymywalności dobrowolnie zawieranych umów. Współżycie, nawet nie w formie seksualnej, rodzi różne konsekwencje, które znajdują swoje umocowania w kodeksie cywilnym lub rodzinnym. Jak określić ramy wspólnoty majątkowej między osobami dorosłymi razem mieszkającymi, prowadzącymi wspólny budżet, jak określić uprawnienia spadkowe,  jak obowiązki alimentacyjne by uchronić stronę słabszą związku...? To nie są zagadnienia ideologiczno-moralne, to pytania dyktowane życiem. W dodatku nie żyjemy w próżni; para która zawarła związek w Holandii musi także w Polsce być związkiem legalnym, z wszelkimi tego konsekwencjami zawartymi w kodeksie cywilnym i rodzinnym. Od kiedy zniesione zostały granice wewnątrz Unii niezbędna stała się unifikacja prawna pod każdym względem.

Jeśli wierzący z niewierzącym  rozmawia o tego typu sprawach wynikających z rzeczywistości, jeśli taka rozmowa odrzuca uprzedzenia i skupia się na konkretach, może ona doprowadzić do wypracowania kompromisu. Podobne kompromisy zawieramy przecież codziennie w rodzinach, w wspólnotach sąsiedzkich, w grupach towarzyskich. Dla większości z nas rodzina jest rzeczą świętą; ale czy z tego wynika, że ojciec może apodyktycznie dyktować dzieciom jak mają postępować. Nie dzisiaj, nie w naszych czasach, taki tatuś byłby tylko nieudolnym śmiesznym dyktatorkiem. Kompromis jest znakiem partnerstwa, przenieść to należy na poziom państwa, stosować go warto w stosunkach Kościół-Państwo.

Rozmawiać i szukać kompromisu należy w każdej sferze. Także tej drażliwej dotyczącej pieniędzy. Tylko unikajmy tu prostej demagogii, uproszczeń i braku empatii. Jeśli mówimy o majątku, mówmy także o obowiązkach płynących z faktu posiadania własności. Zakon O. Paulinów gospodarzy na Jasnej Górze, pewnie zarabia na prowadzeniu obsługi ruchu pielgrzymkowego. Ale Jasna Góra, tak jak Wawel czy Zamek Królewski w Warszawie, jest dla nas bardzo ważną częścią kulturowego dziedzictwa narodowego; na każdym z gospodarzy spoczywać musi obowiązek troski o to wspólne dziedzictwo. Dotyczy to nie tylko naszego klasztoru; w gestii Kościoła Katolickiego znajduje się tysiące obiektów o nadzwyczajnym znaczeniu dla naszej kultury; czy pozbawiając Kościół majątku jesteśmy w stanie udźwignąć kosztów renowacji tych starych budowli z budżetów państwa lub samorządów. O potencjalnych efektach tego może nam przypominać los tysięcy zrujnowanych pałaców i dworów, dziedzictwa narodowego, które stało się nieprzewidzianą ofiarą reformy rolnej. Mówimy czasem o nieopodatkowanych dochodach „z tacy”. Dziwne twierdzenie, bo każdy wierny zanim rzuci datek już zapłacił podatek od swoich dochodów, dlaczego jego pieniądze miały by być raz jeszcze opodatkowane. Więc znów można powtórzyć: każda sfera może być przedmiotem dyskusji, ale dążąc do kompromisu w każdej sferze starajmy się nie tylko forsować swoje racje, lecz i zrozumieć rację rozmówcy.

Wierzącym, czy też korzystającym z autorytetu Kościoła, powtórzyć można słowa S. Smolki, XIX-wiecznego, galicyjskiego historyka:
Tam, gdzie Boga wypędzają z kościoła, aby go przekształcić na Panteon narodowej chwały, czy tam, gdzie bez tych gwałtów z Kościoła chcą utworzyć polityczne narzędzie, służące obok innych narzędzi interesom narodu: wszędzie Bóg ustępuje z ołtarza,ustępuje fałszywemu bożyszczu, bóstwu narodowemu, pogańskiemu pojęciu Ojczyzny.[1]

Innym, diagnozę Państwa bez Boga, autorstwa Le Bon:  
Rodzina rozprzęga się, sprężyny społeczne rozkręcają się. Niezadowolenie i pewien niesmak życiowy przejmuje wszystkie warstwy społeczne, od najbogatszych do najbiedniejszych. Podobny do okrętu, który zgubił busolę i zdał się na łaskę wiatrów, człowiek dzisiejszy zdał się na łaskę losu i błądzi po pustych przestworzach, niegdyś zaludnionych bogami, których wypędziła nauka. Stracił on wiarę, a tem samem i nadzieję. Podrażnione nerwowo, a nad miarę ruchliwe tłumy dzisiejsze, których już żadna baryera nie krępuje, zdają się być skazane na wiekuiste wahanie się pomiędzy najdzikszą anarchią a najcięższym despotyzmem . Można je poruszyć frazeologią, ale ich bożyszcza jednodniowe stają się wkrótce ich ofiarami. Pozornie zdają się gorąco pragnąć wolności, w gruncie rzeczy odpychają ją ciągle, żądając od państwa ukucia nowych więzów. Słuchają ślepo najciemniejszych sekciarzy, najbardziej ograniczonych despotów. Mówcy, którym się wydaje, że kierują masami, a którzy najczęściej idą za niemi, mieszają niecierpliwość i nerwowość, skłaniającą do bezustannej zmiany panów, z prawdziwym duchem niepodległości, nie znoszącym żadnych panów. Państwo, jakąkolwiek jest nominalna jego forma, stało się bóstwem, ku któremu zwracają się wszystkie stronnictwa. Od niego to żądają ograniczeń prawnych i przepisów coraz to częstszych, obejmujących najdrobniejsze sprawy życia, bizantyjskiemi i najbardziej despotycznemi formułkami[2].

Z Bogiem, albo mimo Boga, wołał Wieszcz; z Bogiem albo mimo Boga budujmy normalne państwo, budujmy pokój społeczny oparty na tysiącach kompromisów, uwzględniający dobro każdego człowieka. Wojna religijna nie jest nam potrzebna, lepszy nawet kiepski pokój niż opłacone nieszczęściami zwycięstwo. Dziś czeka nas ciężka praca, konieczność wielu zmian, konieczność przywrócenia normalnego państwa, Rzeczpospolitej chroniącej obywatelskie wolności. I w tej pracy nie warto mnożyć sobie wrogów godząc w godność i przekonania ludzi wierzących.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa

Przypisy:
[1] Stanisław Smólka „Polacy, Czesi i Niemcy” Kraków 1898 r. s 42
[1] Gustaw Le Bon „Psychologia rozwoju narodów” w przekładzie J. Ochorowicza Warszawa 1898 r. s 157