Rzeczpospolita upadła

„Puszczała się dziewczyna, puszczała z miłości,
Puszczała dla pieniędzy, puszczała z litości,
Aż taką masę razy upadła moralnie,
Ze całkiem się skurwiła – i wpadła fatalnie,
Albowiem w ciążę zaszła od jednego z gości:
Tak powstał SKURWYSYNDYK MASY UPADŁOŚCI.”
(Julian Tuwim „Upadłość”)

Zgodzić się możemy z krytykami wytykającymi autorowi powyższej fraszki brak empatii i zakorzeniony męski szowinizm. Publiczna recytacja wierszyka może nas narazić na sankcję z tytułu naruszenia art 141 Kodeksu Wykroczeń ( „Kto w miejscu publicznym umieszcza nieprzyzwoite ogłoszenie, napis lub rysunek albo używa słów nieprzyzwoitych, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1.500 złotych albo karze nagany.”). Znajdą się też ludzie moralnie oburzeni, „dyżurni katolicy”, którzy przedstawią to jako przykład, jak „żydłak” (a był nim Tuwim z krwi i nosa) demoralizuje cnotliwy Naród Polski. Im poeta pewnie by odpowiedział:

„Próżnoś repliki się spodziewał
Nie dam ci prztyczka ani klapsa.

Nie powiem nawet pies cię jebał,
bo to mezalians byłby dla psa.”
(J. Tuwim „Na pewnego endeka co na mnie szczeka”).

Rzecz jednakże nie w przypominaniu towarzyskich sporów z epoki międzywojennej, rzecz nie w wyciąganiu z lamusa obsceny słów gorszących maluczkich i podniecających staruszków. Rzecz w tym, że – przy całym bogactwie polszczyzny – nie da się pewnych spraw dobitnie wyartykułować, bez posiłkowania się słowami uważanymi za wulgarne i nieprzyzwoite.

I

Jeżeli coś uznajemy za nieprzyzwoite, to musimy posiadać jakieś domniemanie stanu uważanego za przyzwoity. Przyzwoitości nie da się ściśle zdefiniować, zależna jest ona od szeregu czynników (prawa, zwyczaju, obyczaju, wyznawanej religii, czasu historycznego, zasad wpojonych w rodzinie itd.). Jeszcze sto lat temu obowiązujący w Galicji kodeks rodzinny uznawał 14-latki za zdolne do małżeństwa; w tym samym czasie seks z kilkunastoletnim dzieckiem był, słusznie, piętnowany jako pedofilia. Za nieprzyzwoitych uważano ludzi nie spłacających długów (zwłaszcza karcianych), dziś w wianku przyzwoitego chodzi gość uchylający się od płacenia alimentów. Określenie przyzwoicie ubrany straciło sens w czasach triumfu wakacyjnego luzu. Nauczanie domowe, że przyzwoity człowiek nie wydaje przy jedzeniu „zwierzęcych” odgłosów, zderza się z innymi kulturami (np. chińską), gdzie brak takowych odgłosów jest afrontem dla kucharza.

Przy całym niezdefiniowaniu rzeczy trudnej do zdefiniowania przyznać należy, że najbliższy określeniu przyzwoitości był Immanuel Kant głoszący: „Postępuj tylko wedle takiej maksymy, co do której mógłbyś jednocześnie chcieć, aby stała się ona prawem powszechnym”. Innymi słowy „żyj i pozwól żyć innym”.

Oceniając człowieka oceniamy także jego twory. Państwo demokratyczne jest tworem tworzonym przez ludzi dla ludzi; a więc tak jak od każdego obywatela, tak i od państwa oczekujemy, by było ono przyzwoite. Przypomnę tu spór dwóch litewskich „żubrów” eks-socjalisty Józefa Piłsudskiego z konserwatystą Hipolitem Korwin-Milewskim. Piłsudski marzył by na kresach stworzył się przyjazny Polsce naród ukraiński i białoruski. Korwin-Milewski świadomy, że mieszkańcy tamtejsi nie mają świadomości bycia Ukraińcami i Białorusinami, uważał, że trzeba dać im to, czego nigdy w historii nie mieli: dobrą administrację i przyzwoite państwa, a oni z tym państwem się utożsamią.

O ile dobrą administrację (w rozumieniu jakości usług publicznych: od budowy dróg, przez edukacje szkolną po ochronę zdrowia) można jakość zdefiniować i oceniać; tak przyzwoitość państwa, jak i człowieka, pozostaje w sferze subiektywnego odczucia. Pozostaje także i tu sięgnąć po zasadę Immanuela Kanta.

Serca jednakże porywają idee wielkie, rycerskie wychowanie nakazuje nam walczyć i cierpieć za miliony, bronić wielkich Spraw, być bezkompromisowym w krzewieniu dobra itp. Przyzwoitość, w tym rozumieniu „żyj i pozwól żyć innym” nie ma w sobie nic z rycerskiej wielkości. „Żyj i pozwól żyć innym” wymaga nie tylko określenia i bronienia swojej wolności, godności i własności; ale przyjęcia świadomych ograniczeń, by nie naruszać tych wartości u innych ludzi. Ponieważ ludzie to istoty stadne, ich działania w różnorakiej formie się zazębiają; zatem „żyj i pozwól żyć innym” wymaga umiejętności zawierania różnorodnych kompromisów określających ograniczenia wolności. W tym sensie rycerska bezkompromisowość w krzewieniu dobra jest ogromną bzdurą i nieprzyzwoitością. Zakłada ona, że istnieje jakaś jednostka lub grupa mająca monopol na określanie co jest dobrem; banda ta jest uprawniona by swoje zasady siłą narzucać innym. Nie ma tu różnicy, czy dobrem tym jest religia katolicka, doktryna Marksa czy Gobineau (rasizm), taki lub inny nacjonalizm, panturkizm, panslawizm; sama idea narzucania przemocą dobra jest ze swej istoty nieprzyzwoita.

II

Do najbardziej atakowanych poglądów należy sformułowane przez Francisa Fukuyamę określenie „końca historii”. Amerykański politolog zauważył w napisanym w 1992 r. eseju, że system demokracji liberalnej okazał się najlepszą receptą budowy dobrych (przyzwoitych) państwa, wszelkie formy alternatywne, w tym porywające tłumy idee komunistyczne, nazistowskie i faszystowskie, przyniosły ludziom nieszczęścia, kończąc się klęskami. Określenie „koniec” zawiera w sobie swoiste żądanie, by nie konstruować sztucznie nowych „wielkich idei”, by nie prowadzić kolejnych eksperymentów kosztem życia i zdrowia ludzi. Ten jednak postulat zderza się z naturalną pychą intelektualistów ( lub ludzi pragnących za nich uchodzić), tym samym został po wielokroć napiętnowany, wyśmiany, wyklęty.

W Polsce, tak jak i wielu innych państwach, określenie „demokracja liberalna” uznawana jest za obraźliwy epitet. U nas nawet czeredy uważające się za „wolnościowców” za honor uważają szczucie liberałów (też wolnościowców z nazwy, wiary, definicji). Putinowi klaszczą, gdy mówi o „demokracji suwerennej”, Orban wpadł na koncept „demokracji chrześcijańskiej”, krąży po Europie idea „demokracji narodowej”, „prawdziwej demokracji bezpośredniej”, „demokracji ludowej” itd. Poklask dla eksperymentatorów jest tak duży, że zwykły obrońca demokracji liberalnej uchodzi za zboczeńca zmuszonego do tłumaczenia się, że nie jest zbrodniarzem. Modnym jest wytykanie wszelkich wad i błędów liberalizmu, podkreślanie różnic kulturowych uzasadniających twierdzenie, że Polska, Chiny czy Indie nie mogą mieć podobnego systemu ustrojowego jaki maja USA, Niemcy czy Wielka Brytania. Jako rozstrzygający argument pokazuje się siłę „uwodzenia” młodych ludzi przez doktryny marksistowskie, nacjonalistyczne, religijne.

Jednocześnie jednak na całym świecie, nie zważając na jęk intelektualistów, ludzie marzą by być obywatelami państwa, które pozwala żyć im oraz innym; „żyć” w tej szerszej kategorii obejmującym prawo wolności, własności i godności. Raczej nikt nie tęskni do państwa, które arogancko zabierze nam ogródek i poprowadzi tam autostradę; do państwa, gdzie za krytykę przełożonego czy innej władzy idzie się do więzienia; do państwa, gdzie trzeba udawać entuzjazm na prorządowych defiladach; do państwa, gdzie władza może wszystko, a zwykły człowiek, tylko to na co mu pozwala władza.

Patriotom polskim warto przypomnieć, że demokracja liberalna nie była dla nas nowinką z importu, lecz systemem kształtującym się od XV w., nazywanym Rzeczą Pospolitą (rzeczą wspólną dobro prywatne chroniącą). I też warto przypomnieć, że upadek tej Rzeczypospolitej nie wynikał tylko z potęgi wrogów, lecz przede wszystkim z braku przyzwoitości rządzących nią elit. Z miłości (do siebie), z litości (nad sobą) czy dla pieniędzy, elity skurwiły się i oddały swoje państwo w ręce skurwysyndyka masy upadłościowej.

III

Przyzwoitość wymaga nie tylko przestrzegania prawa. Przyzwoitość to walor moralny, trzeba „trzymać ster” płynąc przez życie. Każde puszczenie się jest naganne; a gdy rzecz dotyczy osób ze świecznika ta naganność łączy się z publicznym zgorszeniem.

Marszałek Kuchciński, druga osoba w państwie, sam sobie przyznaje ryczałt na korzystanie z prywatnego auta lub taksówki w wysokości ok 8 tys zł. rocznie. Korzysta z tego, choć nawet do toalety w Sejmie chodzi w obstawie SOP-u, a na wszelkich wyjazdach widywano go tylko w kolumnie służbowych pojazdów. Rodzi się zatem podejrzenie; czy jeden z najwyższych dostojników państwa nie postępuje jak zwykły żulik, który jak ma okazje to coś skroi do kieszeni. Zadać mu pytanie w tej sprawie nie może inny poseł, bo marszałek ukarze go wysoką grzywną; nie może tematu drążyć ani prasa ani obywatele, bo prokuratura i wszelkie służby tajne, jawne i dwupłciowe staną w obronie majestatu. Przemoc państwa chroni żulika, którego kaprys ludu wyniósł na najwyższe przestworza; takie państwo jest – być może – demokratyczne, ale nie jest przyzwoite. Gdyby chociaż ten dostojnik brał milionowe łapówki, cóż nikt nie jest ideałem, przynajmniej tanio się nie sprzedał, zdarza się to w każdym kraju... Ale zejść do poziomu kradzieży ręcznika z hotelu podczas delegacji służbowych, do poziomu drobnych żulikowych kombinacji, to już zwykła żenada. Taką „drugą osobę w Państwie” strach wpuszczać do szkoły by dzieciom cukierków nie zwędził.

Ten przykład wymownie świadczy o konsekwencjach puszczania (się) norm przyzwoitego państwa. I nie chodzi tu o morale jednego faceta. Państwo to instytucja oparta na zaufaniu. Możemy sobie roić marzenia o innym modelu, przekonani, że zachowania społeczne można kształtować drogą przymusu i propagandy. Historia dała nam już wielokrotnie na to odpowiedź: państwo oparte na przymusie ma wartość tworu wyciągniętego z sedesu. Zaufanie do państwa decyduje o wielu elementach naszego życia. Dostajemy wypłatę w postaci „papierków” z podpisem prezesa NBP; mając zaufanie do państwa wierzymy, że ten „czek” ma pokrycie, że możemy go wymienić na inne wartości, że jest on honorowany zarówno w Kłaju jak i w Paryżu. Spory między ludźmi rozstrzyga sąd, czasem państwowa administracja; pozostawały by one nierozstrzygnięte, gdyby nie nasze zaufanie do bezstronności i obiektywizmu arbitra. Podatków zazwyczaj nikt nie lubi płacić, ale nie uchylamy się przed ciężarami, gdy mamy zaufanie, że są one niezbędną opłatą na rzecz usług publicznych świadczonych przez państwo. Szanujemy prawo, bo ufamy, że jest to umowa gwarantująca ład i porządek. Takie są codzienne wartości zaufania do państwa. W sytuacjach nadzwyczajnych od zaufania do własnego państwa zależna jest zdolność obronna. Historia zna szereg przepadków, gdy z powodu braku zaufania do dowództwa żołnierze rzucili broń i rozeszli się do domu.

Zaufanie to nie jest rzecz bezwarunkowa, nie obdarzymy nim instytucji państwa tylko dlatego, że jest instytucją. Jeżeli niszczona jest niezależność sądów, to jakie zaufanie możemy mieć do orzekanych werdyktów. Jeżeli uniemożliwia się debatę parlamentarną, a sejm zmienia się w „maszynkę do głosowania” to jakie mamy mieć zaufanie do prawa... Tak jak werdykt sądu może zostać podporządkowany życzeniu partyjnego decydenta; tak prawo może zostać ustanowione pod potrzeby wpływowego lobby, „przyjaznego” rządzącej partii. Autorytaryzm, skupienie wszelkiej władzy państwa w jednym „ośrodku decyzyjnym”, nigdy i nigdzie nie wzmacniał państwa. Autorytaryzm wymaga nie zaufania, ale posłuszeństwa; powoduje to przyspieszenie awansu bmw (biernym, miernych ale wiernych) i rugowanie głosów krytycznych. W efekcie nikt się nie ośmiela mówić królowi, że jest nagi; zanika naturalna ochrona przed błędami. Dworacy mogą sobie bezkarnie kraść karmiąc wodza opowieściami o nowych, niecnych spiskach „komunistów”

IV

Zaufanie mamy do przyzwoitego państwa, podstawą takiego państwa jest przyzwoitość obywateli. Zauważmy jak krucha i delikatna to konstrukcja. Można dowieść, że przyzwoitość nie jest naturalną  cechą człowieka, jest nabytą przez wychowanie pozłotką cywilizacyjną. Podobnie zaufanie, tak do państwa jak do siebie nawzajem, jest rodzajem naiwności, gdy żyje się wśród drapieżników. Jesteśmy dziedzicami kultury chłopskiej, a o chłopach galicyjskich pisał galicyjski chłop Wincenty Witos: nie wierzą nikomu, przez to każdemu dają się oszukać.

Możemy bowiem nieufać nikomu, ale nie da się żyć bez zaufania. Tylko w teorii możemy sobie wyobrazić powszechność krytycznego myślenia, w których każdy fakt oceniamy w kategoriach prawdy i fałszu. O tym, że jest przyciąganie ziemskie przekonać się może każdy empirycznie i boleśnie. Bez problemu rozwiążemy prosty rachunek ile piw nam sprzedadzą za 5 dych. Ale zwykłego człowieka bombarduje codziennie tak wielka ilość różnorodnych informacji, że nasz mózg nigdy nie nadąży z ich weryfikacją. Wiedza nasza wypływa więc z zaufania; jeśli ktoś z tytułem profesora ostrzega mnie przez jedzeniem muchomora sromotnikowego; to przyjmuję to poważnie i nie próbuję empirycznie oceniać wartości jego tezy.

Wszystko jest w porządku, gdy ten profesor przekazuje wiedzę (a więc to co wie i uważa za prawdziwe), a w środowisku naukowym obowiązują standardy pozwalające wzajemnie sprawdzać prawdziwość głoszonych teorii. Nie niszczy zaufania w takiej sytuacji nawet możliwość pojawienia się błędów; każdy jest omylny, a przyjęte standardy i wolność badań prędzej czy później owe błędy eliminują. Problem pojawia się, gdy profesor świadomie, z niskich pobudek, dla szmalu i kariery, obdarza nas kłamstwami. Innymi słowy: się skurwia. Cenimy sobie porządek, w tym porządek moralny; raczej więc nie postawimy osobnika uważanego za przyzwoitego na jednym poziomie ze zwykłą kurwą. Tu kończy się nasz szacunek dla idei równości. Dlatego w świecie nauki gorszym zjawiskiem od zwykłego skurwienia jednostek jest zanik owego porządku moralnego. Takie przyjęcie bezrefleksyjne, że każdy ma prawo do swojej narracji, wszystko jest relatywne, prawda to kwestia opinii. To nie jest tylko tolerancja dla znachorów głoszących teorie, często poważnie szkodliwe dla ludzkiego zdrowia i życia; ale także wyrozumiałe przemilczanie, że kłamstwa wypowiadane są z niskich pobudek: żądzy szmalu, sławy i awansu.

To, co jest – na szczęście – marginalnym zjawiskiem w świecie nauki; od dawna upowszechniło się w polityce. Od kiedy wymyślono demokrację, zawsze pojawiali się przedsiębiorcy chcący eksploatować zasoby ludzkiej głupoty. Demagogia jest była i będzie trwałym elementem politycznych zmagań. Nie jest ona niebezpieczna dopóki władza nie staje się absolutną, a przyzwoitość narzuca moralne ograniczenia rządzącym i rządzonym.

Walka o głosy wyborców często ma charakter „zimnej wojny”. A wojna usprawiedliwia wszystko w imię skutecznego marszu po zwycięstwo. Podczas wojny każda niegodziwość uznawana jest jako „dobry fortel”, prawda czy kłamstwo ma podobną wartość jeśli służy naszej wygranej, a od swoich wymaga się cnót żołnierskich: wierności, lojalności i posłuszeństwa, w zamian przymykając oko na żołnierskie występki: kradzieże, przemoc, gwałty. Na wojnie nasz wódz jest zawsze nieomylnym „Ojcem Narodu”, nasze wojska dzielne i patriotyczne, wróg zaś to szczur, którego trzeba wytępić.

Gdy państwo jest w stanie wojny domowej zanika fundament zaufania do niego, jako dobra wspólnego; zastępuje go ufność w wodza i „nasze pułki”. Od obywateli nie oczekuje się przyzwoitości, ale wyraźnego opowiedzenia się po „naszej” stronie. Każda wojna, nawet ta zwycięska, niszczy państwo. Wojna domowa niszczy najbardziej, przynosząc oprócz strat biologicznych i materialnych głębokie podziały w świadomości mieszkańców, siejąc nienawiść między braćmi.

V

Problemem nie jest, kto taką wojnę wygra. Cena zwycięstwa może być zbyt wysoka wobec poniesionych strat. Problemem jest czy po tak ostrej „zimnej wojnie” jesteśmy w stanie odbudować państwo przyzwoite, państwo demokratyczno-liberalne.

Wyrazem bezsilnej frustracji są okrzyki demonstrantów zapowiadające rychłe zwycięstwo i wsadzanie do więzienia przeciwników politycznych. Ten krzyk „będziesz siedział” jest dla mnie równie żenujący, jak aroganckie zachowanie marszałka Kuchcińskiego i innych partyjnych żołnierzy. Uważam tak, nie tylko ze względu na własne „więzienne” doświadczenia; ale w przyzwoitym państwie nie tłum uliczny, ale niezawisły sąd, na podstawie niezbitych dowodów,  orzeka o winie i karze oskarżonych. A zależy mi nie na triumfie „swoich”, ale na przywróceniu państwa przyzwoitego.

Szansa na odbudowę takowego istnieje jeśli ponad podziałami swoi-obcy dostrzeżemy wartość dla wszystkich zasady określonej przez Immanuela Kanta. Spytajmy zagorzałego PiS-owca, czy chciałby żyć w państwie rządzonym przez D. Tuska, gdyby ten dysponował taką realną władzą, jak pan Kaczyński; czy byłyby dla niego wiarygodne wyroki sądów pochodzących z nominacji PO, czy szanowałby prawo narzucone przez PO-wską, parlamentarną większość. Sympatie tłumu bywają zmienne, raz wygrywa lewica, raz prawica, raz czarni, raz zieloni... Więc czy naprawdę chcesz żyć w kraju, gdzie rządzący mogą wszystko, a ty tylko to, na co ci pozwolą.

Ostry konflikt prowadzi do ekstremizmów, kreuje „bohaterów niezłomnych”. A w życiu nie chodzi o niezłomność; trzeba żyć, a nie ginąć dla Sprawy, trzeba pozwolić żyć innym, a nie „zabijać wrogów Ojczyzny”. Nikt, nigdy i nigdzie nie ma 100% racji, a nawet jeśli tak uważa, nie ma moralnego prawa, by swoje racje przemocą narzucać innym. Żyjemy razem na jednym obszarze i – co by się nie działo – w przyszłości też będziemy żyli razem. Trzeba więc budować mozolnie pewien model współżycia, trzeba dążyć do wypracowania szeregu kompromisów, trzeba przełamać bariery nieufności i odbudowywać podstawowe więzi. Bo co innego robić? Wystrzelać się wzajemnie czy wyniszczyć długotrwałą wojną pozycyjną...

Kompromis jest konieczny, ale nie musi on być dla żadnej ze stron kompromitacją. Zwycięstwo w wojnie domowej jest wtedy, gdy brak jest przegranych. Dążąc do tego nie płaćmy dziś zbyt wysokiej ceny. Trzymajmy mocno ster własnej przyzwoitości, nie oglądając się na przyzwoitość „wroga”. Nie dajmy się skurwić, by za przejściowe korzyści nie płacić dozgonnym wstydem.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa