Proste zasady

Państwo to instytucja stworzona przez ludzi dla ludzi i jak każde ludzkie dzieło jest tworem niedoskonałym. Mamy jednak stały problem logiczny z tak opisaną definicją państwa.

Względy zwane „patriotyzmem” uniemożliwiają przyznanie, że państwo, które nie jest dla ludzi (nie służy właściwie dobru ludzi) jest rzeczą zbędną, a nawet szkodliwą. Przyjęcie demokracji, jako dowodu tworzenia instytucji państwa przez ludzi, zwiększa ryzyko niedoskonałości. Wiemy, że wszelkie istotne odkrycia, wynalazki, wszelki postęp nie był wynikiem „woli większości” lecz dziełem swoistej arystokracji intelektu.

Wyrażę to słowami Jana Niecisława Baudouin de Courtenay („Myśli nieoportunistyczne” Kraków 1898 r. Rozdział VII): „Nieprzebrane skarby głupoty ludzkiej nadają się równie dobrze do eksploatacji, jak wszelkie inne. To też zręczni przedsiębiorcy wyśmienicie je eksploatują i ciągną z nich niezmierne korzyści./../ Pod godłem, że »lud się nigdy nie myli«, abdykujemy z rozumu przed tłumem, a właściwie przed jego zręcznymi hersztami. Z tego źródła czerpie soki ożywcze uwielbienie dla dzisiejszego parlamentaryzmu i głosowania powszechnego, ściśle związane ze stanem wiedzy, w którym nie wiadomo, czy dzisiejsze «2×4=4» będzie także jutro 4. Stąd chwiejność, niepewność, bezład myśli i jej najzupełniejsza anarchja. Stąd też wyprawy rozbójnicze na myśl wolną i niezależną, urządzane przez motłoch, kierowany widzialną lub niewidzialną ręką jawnych lub też ukrytych podżegaczy.”

No i właśnie, upływ 120 lat, wynalezienie telewizji i internetu, upowszechnienie fej-zbuka i tym podobnych form wymiany myśli i informacji nie wiele zmienia. Nadal zręczni przedsiębiorcy (w tym zawodowi politycy) eksploatują nieprzebrane skarby głupoty ludzkiej; nadal często abdykujemy z rozumu przed tłumem. Różnica polega na tym, że dawniej tłum rządził przez ulice, dziś wyraża się w badaniach opinii publicznej. Ta swoista ochlokracja nie zna odpowiedzialności, nie troszczy się o sprawy szersze, bo ich nie jest w stanie dostrzec; lubi zdania krótkie i rozwiązania proste.

I tak ochlokracja spowodowała, że dyskusje o sprawach trudnych i skomplikowanych (jak wszelkie problemy ludzi) dyskusje o zakresie pomocy społecznej scedowane zostały do haseł operujących łatwą do wyobrażenia kwotą 500 zł. Ten banknot z wizerunkiem Sobieskiego stał się wręcz elementem politycznego szantażu; kto się ośmieli odebrać „Sobieskiego” polskiemu dziecku, oburzające, że takiego banknotu nie dano niepełnosprawnym.

To, że komuś się należy, łatwo udowodnić; opinia „się należy” zagłusza trzeźwiejsze zdanie, że rząd by dać, musi komuś zabrać; każda hojność państwa jest wymuszoną hojnością podatnika. Pozostawmy jednak na boku spory o 500 zł.; proponuję, by zanim mówić o kwotach zacząć od przemyślenia zasad.

I

Pomoc społeczna wynika z podstawowego obowiązku wspólnoty wobec jednostki, z zapewnienia jednostce prawa do życia. Ochrona życia nie może być tylko gwarancją bezpieczeństwa zewnętrznego; obroną przed zbrodniczym napastnikiem. Cóż bowiem z takiego bezpieczeństwa jeśli człowiek umiera z głodu i zimna. Jest to zatem fundamentalny obowiązek każdej wspólnoty, w tym samorządu i państwa, zapewnić każdemu przynajmniej takie minimum materialne, by stworzyć mu szansę na przeżycie. Tak rozumiana pomoc społeczna funkcjonowała od zawsze, w każdej cywilizacji, stała się moralnym obowiązkiem wskazywanym w wielkich systemach religijnych (chrześcijaństwie, islamie, judaizmie, buddyzmie itd.). Przez wieki zadanie pomocy społecznej obciążało wspólnotę najbliższą potrzebujących. W Europie średniowiecznej realizowały ją lokalne wspólnoty wyznaniowe (parafie); ponieważ w większości państw na bazie wspólnot parafialnych powstały samorządy lokalne, one przejęły zadanie pomocy.

W XIX w. powstał nowy model państwa, wzorcem stały się bismarckowskie Niemcy. Przyjęto tu jako zasadę, że najcenniejszym zasobem państwa jest kapitał ludzki; obowiązkiem rządu jest działanie na rzecz wzmacniania tego kapitału, tak w sensie ilościowym (demografia), jak i jakościowym (tworzenie społeczeństwa ludzi zdrowych i wykształconych). Z tych względów polityka społeczna stałą się domeną państwa, tworzono system ubezpieczeń, dbano o warunki sanitarne życia, upowszechniano publiczną edukację, wspomagano jednostki słabsze.

W końcu XIX w. upowszechniły się w Europie dwa modele: opisany, niemiecki, czyniący odpowiedzialnym za politykę społeczną państwo; oraz model anglosaski oddający większość spraw z zakresu pomocy społecznej samorządom europejskim. Ponieważ żaden model nie jest idealny, w większości współczesnych państw europejskich funkcjonują „hybrydy”, współdzielące zadania polityki społecznej między państwo a samorządy.

Podstawową więc kwestią, gdy mówimy o spójnym i skutecznym systemie pomocy społecznej, jest wyznaczenie wyraźnych granic współdzielenia; określenie o czy decyduje państwo, a o czym gmina, powiat czy województwo. W teorii ta delimitacja wyznaczona została przy wprowadzaniu reformy samorządowej. W praktyce słodka pokusa populizmu powoduje stałe naruszanie granic. Przemyślmy: czy to rząd musi fundować wyprawkę szkolną każdemu dziecku; a może lepszym byłoby, gdyby wójt, widzący z bliska problemy swojej gminy, zadecydowałby, czy te pieniądze wydać na wyprawkę, czy na dożywianie uboższych, a może na stypendia zwiększające najzdolniejszym szansę na dobrą edukację. To nie jest tak, że wójt jest mądrzejszy od ministra; ale on ma w dodatku na karku lokalną społeczność pilnującą by ich, podatników, pieniądze wydane były najefektywniej. Wójt jednak dziś w praktyce nie ma żadnej władzy decyzyjnej pozwalającej mu prowadzić lokalną politykę społeczną. Jest tu tylko wykonawcą woli centrum. A rząd z rozkoszą przyjmuje rolę św. Mikołaja, tego który daje, z samorządami dzieląc się tylko ciężarem odpowiedzialności.

II

Wraz z powstaniem nowego, bismarcowskiego, modelu europejskiego państwa musiał zmienić się system podatkowy. Koszt „opiekuńczego” państwa zmuszał do poszukiwania nowych źródeł finansowania budżetu. W końcu XIX w. upowszechnił się podatek od dochodów osobistych, traktowany początkowo z oburzeniem jako zamach na własność prywatną. Podatek miał charakter powszechny, ale (to może zaskoczyć współczesnych ekonomistów) w praktyce w Galicji po wprowadzeniu go w 1898 r płaciło go ok 1% populacji. Wynikało to z biedy; przyjęto bowiem ( w każdym państwie wprowadzającym ten PIT), że istnieje pewien poziom dochodu, który służyć musi zaspokojeniu podstawowej egzystencji; nie można owego minimum zmniejszyć przez opodatkowanie. Z tego założenia wynika istniejąca do dziś, wszędzie tam gdzie jest PIT, kwota wolna od opodatkowania.

Ma to swoja logikę. Jeżeli podatkiem zubożymy człowieka poniżej minimum egzystencji, to chcąc go uratować przed śmiercią z głodu i chłodu, musimy go wzbogacić dotacją. Dokonujemy więc kosztownego „pustego” obrotu: 100 zł płynie z kieszeni podatnika do budżetu centralnego, a następnie z tego budżetu to samo 100 zł wraca znów do kieszeni podatnika. Przyznajmy, że jest to dość marnotrawny absurd.

W Polsce kwota wolna od podatku, dla osób zarabiających do 13 tys zł rocznie wynosi 8 tys zł; dla zarabiających do 85,5 tys zł rocznie - 3091 zł. Minimum egzystencji ( wyliczone przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych) wynosi dla 1 osoby 574 zł miesięcznie, dla rodziny z dwojgiem dzieci 1954 zł. Przyjmując starą zasadę, że państwo nie powinno zabierać minimum przeznaczonego na przeżycie; kwota wolna od podatku powinna wynosić ok 7 tys zł rocznie dla osoby samotnej i rosnąc wraz z liczbą osób na utrzymaniu podatnika (ok 24 tys. zł dla małżeństwa z dwojgiem dzieci). Progi uprawniające do uzyskania zasiłków są  wyższe od minimum egzystencji; kryterium dla zasiłku rodzinnego wynosi 674 zł. Przyjmując, że to kryterium jest rzeczywistym określeniem kwoty niezbędnej do przeżycia, kwota wolna od opodatkowania dla rodziny z dwojgiem dzieci powinna wynieść ok 32 tys zł. Mniej jednak istotny jest sposób wyliczenia kwoty; ważniejsza zasada, by nie zubażać podatkami poniżej poziomu gwarantującego przeżycie. Bo mamy dziś klasyczny przykład marnotrawnego „pustego” obrotu z kieszeni podatnika ( PIT) do budżetu i z budżetu (zasiłek) do kieszeni podatnika.

Przy istnieniu powszechnego podatku dochodowego godny rozważenia jest pomysł tzw. „ujemnego podatku” (głoszony w latach 70-tych XX przez liberał Miltona Freedmana, dziś „odkrywany” przez lewicowych ekonomistów jako „dochód gwarantowany”). Innymi słowy: kwota określona jako minimum egzystencji jest dochodem gwarantowanym każdego; jeśli ktoś go nie osiąga państwo wypłaca mu zasiłek wyrównujący. Pomysł ten negowany jest często, jako demobilizujący i zniechęcający do wydobywania się z nędzy własną pracą. Ale, przypomnę, tu chodzi o minimum egzystencji, a więc środki służące by nikt nie umarł z głodu i chłodu; środki które wspólnota społeczna w ten czy inny sposób musi pokryć.

III

Pomoc społeczna, jak wspomnieliśmy, istniała wszędzie i od zawsze. Podobnie można powiedzieć, że wszędzie i od zawsze (choć nie dziś już nie wszędzie) miała charakter warunkowy. Nawet gdy bogacz rzucił grosik żebrakowi, oczekiwano, że ten odpłaci za datek modlitwą. Pamiętano i pamiętać nadal należy, że dochód państwa, podatki, wynika z pracy obywateli; marnowanie środków publicznych, to oburzające marnowanie ludzkiej, ciężkiej pracy. Cywilizacja opiera się na  moralnym fundamencie, bez niego świat byłby polem walki oszustów i złodziei. Wśród tych podstawowych fundamentów moralnych znajduje się obowiązek odpowiedzialności za siebie, rodzinę, wspólnotę sąsiedzką, państwo. Słyszymy często jak ludzie z dumą mówią: „ własną pracą dorobiłem się lepszego samochodu”, „pracuję, bo moim obowiązkiem jest utrzymać moją rodzinę”; widzimy także ból upokorzenia, odczuwany bardziej niż bieda, u osób, które utraciły pracę i możliwość zarabiania na siebie i rodzinę. Odpowiedzialność taka to widoczna odznaka zdrowia społecznego, to jest największa wartość każdego państwa. Nie można obrażać tych uczciwych i porządnych ludzi marnotrawiąc płacone przez nich podatki. Nie można obrażać ich poczucia porządku moralnego rozdając bezwarunkowo środki publicznie, dając – jak mówi obiegowe powiedzenie – obibokom na wódkę.

W dawnych czasach, gdy podstawowa pomoc społeczna była zadaniem gminy, stróżem byłą czujna opinia sąsiedzka. Nikt nie musiał okazywać się zaświadczeniami o dochodach, wiedziało się kto jest biedny, a kto ma za co żyć; nikt nie odważyłby się zmarnować „na wódę” datku pomocowego, bo by mu wieś tego nie darowała. Był to, przyznajmy, dość opresyjny nadzór; ale zgodny z uznawanym porządkiem moralnym. Dziś kontrola społeczna zastąpiona została urzędową; ta musi koncentrować się na „wymiernych” sprawach. Zasiłek stracimy jeśli przekroczymy o 1 zł limit kryterium dochodowego; mogą nam odmówić pomocy, bo mamy samochód, lub nowy telewizor. Innymi słowy ciężar pracy dla zdobycia wsparcia polega na udowodnieniu, że jest się biedny; a jeszcze lepiej biedny, bezradny, niezaradny ( dotknięty patologiami długotrwale bezrobotny). Nie przywiązuje się większej wagi do kontroli, czy przyznana pomoc została wykorzystania zgodnie z intencją ustawodawcy, w sposób pożyteczny dla ogółu.

Ta pożyteczność nie jest bynajmniej abstraktem. Klasycznym może być przykład słynnych 500+ na dziecko. Celem projektu było przełamanie demograficznego regresu ( co nie przyniosło efektu, bo kobiety nie są krowami zwiększającymi płodność po zjedzeniu lepszej paszy). Pomińmy jednak ów błąd w założeniach, pomińmy „dziwny” fakt ustalający zaprzestanie pomocy, gdy dziecko jest przed maturą, kończąc 18 lat (pewnie wtedy jego utrzymanie nic nie kosztuje ?!). Ale zadajmy sobie pytanie, czy w pomocy motywowanej demografią tylko ilość się liczy w efektach, a nie jakość. Wielu z dumą może powiedzieć: „swoją pracą zarobiłem by wychować, wykształcić i wyprowadzić na ludzi moje dzieci”. Jeśli zmuszamy takich ludzi, by teraz wspierali przez 500+ cudze potomstwo, warto ich przekonać, że ta pomoc zgodna jest z ich zasadami: służy wychowaniu, wykształceniu i wyprowadzeniu na ludzi innych dzieci. Powiedzmy jasno: rodzina z szóstką dzieci jest dla wspólnoty społecznej tylko nadzieją; rodzina, która tą szóstkę dzieci dobrze wychowa, wykształci, wyprowadzi na ludzi – jest skarbem. Jakość liczy się bardziej niż ilość. Niestety, o tym nie pomyślano, więc nie ma nawet podstaw by pozbawić pomocy tych, którzy jawnie lekceważą pożytek publiczny: uchylają się od obowiązkowych szczepień i badań profilaktycznych swoich dzieci, nie pilnują by chodziły do szkoły, tolerują ich chuligaństwo czy kradzieże. A niby dlaczego jako podatnik miałby płacić 500+ rodzicom tych 14 i 15 letnich bandytów, co niedawno zakatowali dwoje starszych ludzi...?

Warunkowość, przy udzielaniu pomocy społecznej, nie jest represją; może i powinna być bodźcem zachęcającym do pożytecznej społecznie aktywności, może i powinna być formą budującą godność beneficjentów pomocy. Zapytajmy samych siebie, co byśmy woleli, gdyby nieszczęście pozbawiło nas sprawności fizycznej. Czy zadowoleni bylibyśmy otrzymaniem renty (takiej by nie umrzeć z głodu ale też nie najeść się do syta) i smutną egzystencją w czterech ścianach domu? Czy też wolelibyśmy, by wysiłek skupiono na rehabilitacji, być może przekwalifikowaniu zawodowym, stworzeniu odpowiednich warunków na stanowisku pracy, tak by móc znów utrzymywać się z własnej pracy ? Co bardziej buduje godność osoby skrzywdzonej nieszczęściem ? To drugie rozwiązanie wymaga jednak warunkowości, bo pomóc można tylko temu, kto podejmie trud podniesienia się, by stanąć wyprostowanym, nawet gdy nieszczęście pozbawiło go nóg.

IV

Janosik nie był osobnikiem wrażliwym społecznie, lecz zwykłym złodziejem i bandytą, którego słusznie, ku radości uczciwych górali, powieszono w Liptowskim Mikulaszu. To my współcześnie stworzyliśmy sobie taki mit dobrego zbója. Rząd nie jest wrażliwy społecznie, gdy daje bezrozumnie i bezwarunkowo (jak dobra żona proboszcza, która każdemu dawała w każdy piątek).

Wrażliwość społeczna nakazałaby dostrzegać codzienną, ciężką pracę milionów uczciwie pracujących, wrażliwość społeczna nakazywała okazać szacunek tej ich ciężkiej pracy, wrażliwość społeczna nakazywała by także mieć ciągłą świadomość, że to oni zmuszeni są finansować hojność rządu. Jeśli ktoś w swym samochwalstwie tego nie dostrzega, jest zwykłym arogantem przy rządowym-budżetowym żlebie.

Niestety, słowa nie zmieniają rzeczywistości. Nieprzebrane skarby ludzkiej głupoty były, są i będą przedmiotem eksploatacji przez szajki politycznych macherów. Podziwiać można tylko ich czelność, gdy z kamiennym czołem wprowadzając nową daninę, opłatę, haracz ubożący biednych, chwalą się, że rząd daje w piątki i soboty, daje z przodu i tyłu, daje tym i tamtym, i jest najbardziej głośnodajnym rządem w historii Polski.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa