Agresja niemieckich fok

Niemcy znów atakują Gdańsk i polskie morze. Wykryła to niezmordowana pani poseł Dorota Arciszewska-Mielewczyk (oczywiście: PiS), będąca w prostej linii sukcesorką tradycji mjr Sucharskiego i płk Dąbka.

Foka to ewidentny szkodnik, a Bałtyk nie jest jej naturalnym środowiskiem – twierdzi współczesna obrończyni Westerplatte - jej pojawienie się u nas to wymysł WWF-u i ekologów, głównie niemieckich, którzy chcieliby nam tutaj przeflancować rezerwaty. Niemce, przestrojone w feldgrau na ekologów, flancują do nas szczególnie agresywne osobniki fok szarych.

Zaalarmowane przez poseł Arciszewską-Mielewczyk Ministerstwo Gospodarki Morskiej opublikował komunikat o skutkach tej agresji. Fok szarych w całym Bałtyku jest już, zdaniem Ministerstwa 30 tys.; pożarły one na wodach polskich tylko w ciągu 10 miesięcy 2016 r (od stycznia do października) 386 sztuk ryb łososiowych i 1100 sztuk dorszów.

Wypadałoby powiedzieć: nie oddamy fokom ani jednej ości i wysłać przeciw nim nasze niszczyciele i łodzie podwodne. Z drugiej strony dane Ministerstwa zadziwiają; gdyby owe 30 tys fok miało jeść tylko przez 10 miesięcy 1,5 tys. sztuk ryb, to pewnie wymarłyby z głodu. Ekolodzy (nie tylko niemieccy) przedstawiają inne dane. Fok było w Bałtyku przed 100 laty ok. 100 tys; dzięki agresji człowieka ich populacje zredukowano do 3 tys. Dalsza agresja groziła wyginięciu gatunku, wprowadzone formy ochrony podniosły liczebność do ok. 5 tys. Po południowej stronie Bałtyku foki są rzadkością; spotkać je można w większej licznie tylko na piaszczystych wysepkach przy ujściu Wisły. Są one dla turystów większą atrakcją niż smażone dorsze. Foki żyły w Bałtyku długo wcześniej niż człowiek, a nawet protoplaści pani poseł Arciszewskiej. Człowiek ma wybór: może zjeść z smakiem także kluski, pierogi czy świńską golonkę; foki mogą żywić się tylko rybami.

Jeżeli chodzi o ich apetyt; w przeciętnym mieście polskim liczącym 30 tys. mieszkańców, hołdującym polskiej kuchni (ryby tylko w piątek) zjada się kilka razy więcej dorszy, śledzi czy makreli, niż konsumują je wszystkie bałtyckie foki.

Problem nie tylko w fokach. Podobnie Ministerstwo Środowiska i podległe mu przedsiębiorstwo „Lasy Państwowe” alarmuje o szkodach powodowanych przez żubry, dziki, wilki, bobry i inne rzadko lub często spotykane stworzenia. Dyskusyjne jest pojęcie szkód. Jeśli sarna obgryzie korę drzewka – jest to szkoda; jeśli firma państwowa wytnie kilka tysięcy zdrowych, dorodnych drzew – to nie jest szkoda tylko zysk dla Polski. Polska to pojęcie ogólne; zysk wymierne. Zysk z wycinania drzew wyniósł w 2017 r. 8 mld zł, z tego 2 mld. zł trafiło do budżetu, a pozostałe posłużyło „Lasom Państwowym”; dzięki temu średnie wynagrodzenie w tym przedsiębiorstwie wyniosło 9625 zł brutto miesięcznie, przewyższając średnią płacę kadry kierowniczej w ministerstwach. Innymi słowy foka, która je by przeżyć, jest szkodnikiem; człowiek, rabujący twory natury, by nie tylko zjeść, ale i popić, kupić zegarek i lepszy samochód, jest tej natury mecenasem.

Gdzieś tam w szkołach, salkach kościelnych czy domach uczy się dzieci takich pojęć jak „dziedzictwo kultury”, „dziedzictwo przyrodnicze”; wpaja się zasadę odpowiedzialności właścicielskiej: zachowania i wzbogacenia własnym wysiłkiem tego, co przekazały nam poprzednie pokolenia. Nawet dziecko jednak wie, że to, tak jak i patriotyzm, uczciwość, prawdomówność, to zwykłe pustosłowie. „My” „zdobylimy Polskie”, nam się należy; a konkurent w rabowaniu Polski to szkodnik. Jeszcze może ręka zadrży przed decyzją o wyburzeniu Wawelu i postawieniu w to miejsce Galerii Wawel lub osiedla apartamentowców...Jeszcze ulega się „ulicy i zagranicy” i nie niszczy się Puszczy Białowieskiej i Tatr...Ale w myśleniu „panów Polski” to nie reguła, tylko wyjątek.

Pan Hitler był „ekologiem” (tak przynajmniej można go nazwać); nie jadł mięsa, kochał psy i sarenki; z gatunków żywych nie znosił tylko ludzi i tylko ich zagładą twórczo się zajmował. Pani Arciszewska może więc używać do woli przykładu pana Hitlera jako ilustracji zagrożenia ze strony niemieckich „ekologów”. Tyle, że to działa trochę szerzej. Jeśli w imię ochrony interesów materialnych niektórych ludzi wzywa się do unicestwienia szkodliwego gatunku zwierzęcego; to czy ta zasada nie upowszechni się także na „szkodliwe” gatunki ludzkie. Pan Hitler też nie chciał wytępienia wszystkich, dążył jedynie do redukcji ludzkich gatunków „szkodliwych”, by gatunki „pożyteczne” zyskały więcej miejsca pod Słońcem. Można, oczywiście, wierzyć w co tam się chce. Ale dla dobra ogółu lepiej osobników, dążących do unicestwiania jednych gatunków dla dobra gatunków innych, trzymać z daleka od wszelkich uprawnień decyzyjnych, a najlepiej odizolować ich w rezerwatach.

Przypomnijmy sobie też co uczymy dzieci, faszerując sentymentalnymi wierszykami i czytankami o Ojczyźnie. Czytają o tym, że Ojczyzna to nie tylko ludzie, ale i góry, lasy, zwierzęta, domy, miasta, wsie; że to wszystko razem kochać wypada jak Mamusie, Tatusia, Babcie i Dziadka. Jeśli nie chcemy, by dzieci zarażone naszym cynizmem, wyrosły na bandziorów; to nie dawajmy im fałszywych świadectw. Ktoś kto wycina polską puszcze, kto chce zabetonować polskie rzeki, zaśmiecić turnie tatrzańskie, wytępić polskie foki, żubry, bobry, wilki; ten ktoś może  nazywać siebie „Cesarz Chiński”, „Król Niebiański” itd., ale nigdy, przenigdy, nie nazywajmy takiego typa patriotą.  Bo nie wypada, aż tak przekraczać granicy kłamstwa.

Problem fok szarych wypłynął dla mnie, mieszkańca Częstochowy, przypadkiem. Otóż, wyznać to muszę, coraz częściej mam podejrzenia, że w niektórych okolicznościach demokracja to „rządy idiotów, przez idiotów dla idiotów”. Od 1 stycznia 2018 r obowiązuje mieszkańców Częstochowy „Prawo wodne”, odczuwalne nie tyle w portfelach co w blokadach administracyjnych. Kilkudziesięciu przedsiębiorców desperacko poszukuje urzędów kompetentnych do wydawania „papierka”, wcześniej uzyskiwanego bez problemu w urzędzie miejskim. Owe urzędy, nazywane „Wody Polskie” są w trakcie tworzenia, nie wiadomo, czy „papierek” zdobyć można w Poznaniu czy Sieradzu.

Miałem nadzieję, że informacja o tym znajdować się będzie na stronie właściwego ministerstwa. Pierwsza niespodzianka, kto w kraju nazywanym Rzeczpospolita Polską zajmuje się następującymi kwestiami:
- kształtowania, ochrony i racjonalnego wykorzystywania zasobów wodnych;
- ochrony przeciwpowodziowej, w tym budowy, modernizacji oraz utrzymania urządzeń wodnych zabezpieczających przed powodzią oraz koordynacji przedsięwzięć służących osłonie i ochronie przeciwpowodziowej państwa;
- funkcjonowania państwowej służby hydrologiczno-meteorologicznej i państwowej służby hydrogeologicznej, z wyłączeniem zagadnień monitoringu jakości wód podziemnych;
- określenia zasad i warunków zbiorowego zaopatrzenia w wodę przeznaczoną do spożycia przez ludzi oraz zbiorowego odprowadzania ścieków;
- gospodarowania wodami w Polsce;
- przeciwdziałania powodzi i suszy.

Odpowiedź prawie oczywista: Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. Zarządzane ono jest przez absolwenta Wyższej Szkoły Morskiej, ministra  Marka Gróbarczyka, mającego do pomocy politologa, byłego aktywistę ZHR wiceministra Grzegorza Witkowskiego i socjolożkę, animatorkę Ruchu Światło-Życie, wiceministra  Annę Moskwę. Na stronie tego ministerstwa zamiast informacji, jako pokonać bariery stworzone przez Sejm RP w postaci zmian w ustawie „Prawo Wodne” jest komunikat o agresji szarych fok na polskiego dorsza.

Pozostało nam wrzeszczeć z bezsilności słowami Gałczyńskiego:
Wróbelek jest mała ptaszyna,
wróbelek istota niewielka,
on brzydką stonogę pochłania,
Lecz nikt nie popiera wróbelka
Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta,
że wróbelek jest druh nasz szczery?!
kochajcie wróbelka, dziewczęta,
kochajcie do jasnej cholery!

I foki tyż!!!

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa