Socjalizm prawie bezkosztowy

Ze zrozumiałą u prostaka niechęcią muszę użyć słowa „ambiwalentność” obrazując uczucia samorządowych włodarzy miast wobec reformatorskich zamierzeń „upaństwowienia” szkół i szpitali. Ambiwalentność, jednocześnie pozytywne i negatywne nastawienie, jest ponoć objawem schizofrenii, to świadczy o niewielkiej różnicy między praktyką polityczną a psychiatryczną.

Szkoły i szpitale są dziś publiczne, oznacza to, że ich organem prowadzącym, a więc quasi-właścicielem jest samorząd; gminny i powiatowy w przypadku szkół, powiatowy i wojewódzki w przypadku szpitali. Po upaństwowieniu pozostaną publicznie, tylko rolę quasi-właściciela przejmie podległa rządowi administracja centralna. Dla odbiorcy usług ta zmiana może się wydać obojętna; nikt nie ma przywileju nieomylności, fatalnym zarządcą może być zarówno prezydent miasta jak i kurator oświaty.

Ambiwalentność prezydenta wynikać może ze zderzenia ambicji bycia włodarzem swego grodu z ograniczonymi możliwościami finansowymi. Gdyby przyjąć upaństwowienie jako całkowite przejęcie przez centralną administrację rządową (CAR) szpitali i szkół, rachunek wyliczony przez skarbnika wyglądałby bardzo pozytywnie. W przypadku szkół przyniosłoby to oszczędności w budżecie miasta Częstochowa w wysokości ok 80 mln zł, do tego ok. 10 mln z kosztów dokładania do szpitala (a także ok 50 mln. zadłużenia placówki). Jest to w sumie  więcej niż z budżetu miasta wydajemy rocznie na inwestycje. Radni byliby zachwyceni, nie czekając na unijną pomoc mogliby zdecydować o wybrukowaniu wszystkich ulic Lisińca i Zawodzia. Uwolnienie od ciężaru ponoszenia kosztów funkcjonowania edukacji i lecznictwa zamkniętego złagodziłoby ból po stracie uprzednio zainwestowanych milionów złotych w rozbudowę, modernizację i doposażenie tych jednostek.

Pozytywna reakcja skarbnika zderzyć się może się z pesymizmem realisty. Doświadczenie uczy, że jak  CAR coś zabiera, to tak by samorząd  nie zaoszczędził. CAR-a interesuje władztwo, koszty z przyjemnością zostawia samorządowi. Nie powinno to dziwić; przejęcie pełnych kosztów edukacji przez budżet państwa wymagałoby wygenerowanie w tym budżecie ok 25 mld zł., a więc tyle ile wydaje się na naukę i szkolnictwo wyższe, lub na kulturę razem ze sportem. Szkoły i szpitale są przykładem instytucji już doświadczonych dawaniem/zabieraniem przez CAR-a. Do 1999 r. szpital miejski był jednostką utrzymywaną z budżetu państwa, dotacja pokrywała 100% kosztów funkcjonowania.

Po reformie środki na finansowanie szpitali przekazano funduszowi zdrowia, zakup usług przez NFZ miał pokryć 100% kosztów; to założenie pozwoliło nie przyznać miastu ani jednej złotówki na rzecz kosztów utrzymania jednostki. Przez kolejne 20 lat środki NFZ pokrywały nie więcej niż 90% kosztów bieżących szpitala, resztę – a także koszt remontów, modernizacji, zakupu niezbędnego sprzętu – pokrywano z środków własnych miasta. Identycznie było z edukacja, gdzie tzw. subwencja oświatowa miała pokrywać 100% kosztów bieżących, a budowa nowych szkół miała być w całości finansowana z budżetu państwa. Przed 1999 r. subwencja pokrywała realnie ok 90% kosztów bieżących, a nowe szkoły budowano dzieląc finansowanie między budżet lokalny i państwowy. Po reformie subwencja pokrywała już tylko 70-80% kosztów, budowa, modernizacja i wyposażenie szkoły realizowane były tylko na koszt samorządów. Nie spodziewajmy się, że upaństwowienie zmieni ten trend. Będzie to raczej powrót w czasy carskie; w Kongresówce gminy ponosiły wszelkie koszty tworzenia i utrzymania szkół, administracja carska decydowała kto i jak ma w nich rusyfikować polskie dzieci.    

Ambiwalencja prezydenta nie wynika tylko z rachunków kosztów. Prezydent, wójt, burmistrz to władza najbliższa obywatelowi wspólnoty lokalnej; edukacja dzieci i leczenie chorych to  najbliższe usługi publiczne. Do szkoły chodzą nasze dzieci, w szpitalach leczą naszych bliskich; od najbliższej nam władzy oczekujemy by standard tych usług był najlepszy. Samorządność ma swój wymiar praktyczny, chcemy sami decydować o sobie, a więc także o jakości życia w naszym mieście. Nie interesuje nas, czy ulica w mieście jest drogą krajową, wojewódzką czy powiatową; odpowiedzialność za łatanie dziur zrzucamy na naszego prezydenta. Podobnie prezydenta czynić będziemy odpowiedzialnym za warunki w jakich uczą się nasze dzieci i leczą nasi rodzice. Tak to działa, bo tak zawsze działało. Twierdzenie, że „z góry widać lepiej” jest niepotwierdzoną faktami hipotezą. Ostatnio jakiś 70-letni szczecinianin dostał skierowanie na szczepienie do Rzeszowa; z góry bowiem lepiej widziano ogólną statystykę, ale nie dostrzeżono odległości z jednego miasta do drugiego.

Ponieważ w polityce dominują złaknieni władzy psychopaci, marzyciele o swojej „wszystkomożności”, to i samorządność jest w stanie zaniku. Centrum narzuca coraz ściślejsze regulacje, rzeczywista możliwość decydowania przez radnych o budżecie miejskim dotyczy 5-10% ogółu wydatków i dochodów. Trwa proces gotowania żaby, na razie jeszcze odczuwamy błogie, rozleniwiające ciepełko. Za kilka lat, być może, nie warto będzie robić wyborów samorządowych; po co angażować ogół, gdy kompetencje rady i prezydenta sprowadzimy do dbałości o sprzątanie chodników, o wszystkim innym decydować będzie CAR. Media mogą bronić swej niezależności informując dobitnie jak będzie wyglądało nasze życie po ich likwidacji. Samorządy nie dysponują podobnie spektakularnymi narzędziami protestu. W ogólnej wrzawie nikną głosy przestrzegające przed światem pozbawionym  siły wspólnotowości lokalnej.

Zgodnie z modnymi trendami o naszym życiu decyduje siła narzuconej narracji. Jest zatem pewien rodzaj narracji: opowieść o światłym centrum broniącym ludzi przed tyranią lokalnych układów. Narracja ta nie ma określonych barw politycznych, jest jej zwolennikiem zarówno faszysta jak i komunista, centralizm może być lewicowy i prawicowy. Chwytność jej polega na odwołaniu się do idei wolności. Człowiek, w tej narracji, rodzi się wolnym, lecz ta jego wolność jest stale ograniczana przez rodziców, przez rygor szkolny, przez normy obyczajowe wspólnoty sąsiedzkiej itp. Najbliższe otoczenie jest rodzajem więzienia, wyzwolenie może przynieść interwencja z zewnątrz. W narracji tej nie dopuszcza się argumentów, że owe bliskie (rodzinne lub sąsiedzkie) ograniczenie wolności motywowane jest dobrem jednostki, chroni jej bezpieczeństwo. Przeciwnie: sugeruje się, że rodzina – w najlepszym przypadku – nie rozumie, a nawet złośliwie szykanuje. Narracja nie neguje, że władza lokalnej wspólnoty pochodzi z wyborów, wskazuje jednak, że takie wybory są złe, bo utrwalają lokalne układy. Narracja nie potrzebuje dowodzić racji, wystarczy tylko dobrać przykłady w sposób właściwie oddziałujący na emocje. Gdybyśmy chcieli uściślić ją logicznie zadając pytanie: czy na pewno urzędnik z Warszawy lepiej dba o dziecko niż jego matka; usłyszymy, że matki bywają wredne, a dziecko zasługuje na Anioła Stróża. Dyskusja więc z tak narzuconą narracją jest trudna.

W dobie sukcesu hasła „brawo ja” rozmowa o wspólnotowości jest trudna. Zanika fundament łączący wolność z odpowiedzialnością. Kiedyś był to wyraźny próg dojrzałości; jesteś dorosły, jesteś wolny i odpowiedzialny za siebie; osoba niedorosła, nieodpowiedzialna za siebie miała wolność ograniczoną nadzorem rodziców. Zanika gradacja odpowiedzialności, łącząca status społeczny z zakresem odpowiedzialności: rodzice odpowiadali za rodzinę, pracodawca czuł odpowiedzialność za zatrudnionych pracowników, lekarz za podopiecznych chorych, wójt za ogół mieszkańców gminy. Z odpowiedzialnością łączy się świadomość ograniczeń: moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna wolność drugiej jednostki. Odpowiedzialność dyktowała potrzebę stale negocjowanego kompromisu; wyznaczania przestrzeni mojej i twojej wolności, zasad współpracy, by ten kompromis bronić przed wszelkim zagrożeniem.

Kompromis w naszym „bohaterskim” micie wychowawczym brzmi fatalnie, ale właśnie to kompromis a nie narzucona przemocą władza, jest siłą samorządności. Wspólnotowość, ta realna, a nie mityczna, mówi do nas: jesteśmy różni, ale żyjemy razem, musimy sobie pomagać. Trwałość kompromisu zależna jest od wzajemnego zaufania, co obce bywa kulturom przemocowym. A jednak w życiu codziennym ten kompromis się sprawdza; na wolnym rynku dokonujemy wielokrotnie rozmaitych transakcji opartych na wzajemnym zaufaniu. Nie musimy lustrować piekarza, domagać się świadectwa niekaralności i urzędowego potwierdzenia kwalifikacji, ufamy, że sprzedaje nam zdrowy i dobry chleb.

Narracja o centralnym Aniele Stróżu pilnującym naszej wolności przed zakusami układów lokalnych, odwołuje się często do wartości jaką jest równość. Oczywistym jest, że na poziomie lokalnym częściej odczuwamy różność niż równość. Równość może być wobec Boga i wobec prawa; wszelkie inne dochodzenie równości stają się pożywką dla demagogów. Możemy z satysfakcją przyjmować akcje Janosika – zabieranie bogatym, dawanie biednym – ale, czy dzięki temu stajemy się równi Janosikowi... Im większe „odgórne” wprowadzanie równości, tym większa nasza nierówność wobec rządzących; tą regułę potwierdziły znane rewolucje od Lenina po Pol-Pota. Rewolucje umacniały centralistyczny despotyzm, zmieniały wolnych ludzi w pokornych klientów. Gdy funkcjonuje samorząd, prezydent zmuszony jest respektować równość wszystkich mieszkańców, bo z nimi negocjuje i zawiera kompromisy umożliwiające realizację planowanej polityki. Gdy samorząd jest ubezwłasnowolniony, gdy o pieniądzach na zadania lokalne decyduje CAR, prezydent nie musi liczyć się z mieszkańcami, negocjuje, czy raczej antyszambruje pod gabinetami rządowej władzy.

Klientyzm jest cechą stałą systemu centralistycznego. Podobnie stałą cechą jest branżowość. Tuwim, jako poeta, branżowością widzenia obciążał strasznych mieszczan widzących wszystko osobno; nie zauważył bowiem strasznych urzędników. CAR dzieli się na branżowe gałęzie: ta odpowiada za kolej, ta za statki, ta za edukacje, inna za pomoc społeczną. Urzędnicy mają ambicję by w ich branżach było jak najlepiej i udowadniają to za pomocą wskaźników statystycznych. Zatem jeśli wybudujemy tory kolejowe z A do B, tymi torami wyślemy w te i z powrotem pięć pociągów z piachem; to według statystyki zrealizowaliśmy ważną dla gospodarki inwestycje; nikt nie oczekuje od CAR wykazania jakie rzeczywiste problemy społeczne w miastach A i B rozwiązaliśmy przez budowę kolei. Życie każdego człowieka składa się z różnorodnych problemów, suma ich tworzy różnorodne problemy społeczne, co najgorsze zazwyczaj nie dopasowane do ogólnie przyjętego administracyjnego podziału branżowego. Skuteczniej rozwiązywać problemy społeczne można na poziomie terytorialnym, bo wtedy uwzględniamy różnorodne czynniki. Jeśli miasto A. potrzebuje ludzi i surowców z miasta B, a miasto B. oczekuje wyrobów lub pieniędzy z A; to wtedy budowa kolei ma sens, załatwiamy przez to zbiór różnych problemów społecznych. Im władza bliższa jest ludziom, tym lepiej dostrzega owe problemy i złożoność rozwiązań.  

Upaństwowienie edukacji i lecznictwa zamkniętego oznacza wyrwanie z gestii samorządów pewnych narzędzi służących rozwiązywaniu lokalnych problemów. W perspektywie widzenia samorządowego jest zdrowy byt ogółu mieszkańców; szpital jest tylko jednym z narzędzi pomocnym do osiągnięcia celu. Lokalna polityka zdrowotna nie może ograniczyć się do tworzenie najlepszego szpitala dla największej liczby chorych; dążyć powinna do zminimalizowanie liczby chorych i czasu spędzonego przez nich w szpitalu. Tak samo w kwestii edukacji; istotne są wartości jakie chcemy osiągnąć. Czy chcemy faworyzować najzdolniejszych, licząc, że ta inwestycja szybko się zwróci, nawet jeśli ubocznym efektem będzie wzrost społecznych nierówności..? A może bardziej nam zależy na zmniejszeniu wykluczenia społecznego, wyrwaniu części dzieci z kręgu „wyuczonej bezradności”, w którym dzieci bezrobotnych skazane są na bezrobocie ?

Z centrum nie widać lokalnych uwarunkowań, w centrum nie wiadomo co jest ważniejsze dla lokalnej wspólnoty. Prezydent nie tylko zostanie ustawiony w roli klienta władzy, robić będzie za sierżanta gorliwie wykonującego mądre lub głupie rozkazy dowództwa.  Czy go wybierzemy przez demokratyczne głosowanie, czy zostanie nominowany przez „górę”, to już wszystko jedno. I tak musi być marionetką w gestii CAR-a. Obłudą byłoby nazwać taki model rządzenia samorządnością.

Nie o szkoły więc chodzi, nie o szpitale, ale o podstawowe prawo decydowania przez obywateli o sobie i swoich sprawach.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa